FAQFAQ
SzukajSzukaj
UżytkownicyUżytkownicy
GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja

ProfilProfil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości
ZalogujZaloguj

Forum Forum.Queen.PL (tylko do odczytu) Strona Główna
Użytkownikami tego forum nie są wyłącznie (i w większości) członkowie Polskiego Fanklubu Queen, dlatego ogółu opinii prezentowanych na forum nie można traktować jako opinii Fanklubu, w tym jego Zarządu i innych organów nadzoru.
Polski Fanklub Queen

Czat.Queen.PL!
Forumowi prozaicy
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum.Queen.PL (tylko do odczytu) Strona Główna -> FreestyleForum
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  

Pisujesz...?
Tjaaaa, posty na forum.
31%
 31%  [ 15 ]
Oczywiście! Amatorsko... :)
12%
 12%  [ 6 ]
Tak! Poważnie myślę o podbiciu rynku wydawniczego! :)
17%
 17%  [ 8 ]
Mam raczej dziennikarską żyłkę...
21%
 21%  [ 10 ]
Szczerze...? Wolę poezję.
6%
 6%  [ 3 ]
Inna odpowiedź
10%
 10%  [ 5 ]
Wszystkich Głosów : 47

Autor Wiadomość
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Wto Cze 27, 2006 1:54 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Ostatnia część cyklu pt. "Zgubne skutki nałogów w życiu człowieka" Laughing Jeszcze ciepłe! Kto chce, niech przeczyta, ale ostrzegam - miejscami naprawdę obrzydliwe! Tym razem o narkotykach Cool

-----------------------
BRACTWO KRWI

Stałem pod zadaszeniem przystanku ubrany w skórzaną kurtkę i przemoczone dżinsy, ściskając w prawej garści wilgotną i pomiętą gazetę. Był lipcowy poranek, padał ulewny deszcz, a ja czekałem na pierwszy autobus jadący w stronę przedmieścia. Minął już prawie kwadrans, jednak opady ciągle się wzmagały. Szare, zawiesiste chmury sunące nad miastem zapowiadały, że tym razem szykuje się coś więcej, niż tylko kolejna, letnia burza z rodzaju tych, które po pięciu minutach przechodzą w upalny dzień.
Jakiś przechodzień w brązowym płaszczu przemknął obok mnie, nawet nie spoglądając w stronę przystanku. Nad głową trzymał otwarty zeszyt w twardej oprawie, śpiesząc się zapewne do pobliskiego sklepu, kawiarni, zakładu fryzjerskiego, czy jakiegoś innego miejsca, które mogło stanowić schronienie przed tym pieprzonym deszczem. Poczułem ukłucie zazdrości - mój autobus odchodził o dziewiątej trzydzieści, podczas gdy minutowa wskazówka zegara zawieszonego na kościelnej wieży, za żadne skarby świata nie chciała posunąć się naprzód. Zupełnie jakby zatrzymała się w miejscu, wskazując pięć po dziewiątej, przyciągana przez jakieś tajemnicze, magnetyczne siły.
Westchnąłem i pożałowałem, że tak wcześnie wyszedłem z domu. Chciałem za wszelką cenę uniknąć spóźnienia, ponieważ o dziesiątej byłem umówiony z moim najlepszym kumplem - Bartkiem. Ledwie dwa tygodnie temu zakończyliśmy naszą edukację, stając się dumnymi posiadaczami maturalnych świadectw. Nie mogłem zawieść przyjaciela z licealnej ławki, z którym kiedyś wspólnie wypiłem swoje pierwsze piwo i zapaliłem pierwszego skręta.
Usiadłem na plastikowej ławeczce przystanku, zupełnie nie zwracając uwagi na wodę ściekającą mi po plecach. Wiata przystanku była szczelna jak radziecki wywiad, ale przestało mi to przeszkadzać jakieś dziesięć minut temu.
Ostatni raz widziałem się z Bartkiem trzy dni wcześniej, w sobotę, kiedy niespodziewanie natknąłem się na niego w sklepie sportowym. Właśnie przymierzałem się do zakupu rakiety tenisowej, prosząc ekspedientkę o podanie z półki kolejnego już modelu, kiedy poczułem na ramieniu silne klepnięcie. Odwróciłem się gwałtownie z przestrachem w oczach, nie mając bladego pojęcia, kto ośmielił się mnie zaczepić. Minęło kilka dobrych sekund, zanim w pociągłej twarzy porośniętej młodzieńczą szczeciną rozpoznałem Bartka. Z ulgą wypuściłem powietrze z płuc, wydając przy tym głośny świst i uścisnąłem rękę przyjaciela. Wyglądał na rozentuzjazmowanego, więc zdawkowo podziękowałem ekspedientce i odeszliśmy nieco na bok, aby pogadać. Bartek oparł się nonszalancko o półkę z hantlami, której stabilnośc pozostawiała jednak wiele do życzenia i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu, tak jakby miał mi do przekazania arcyważną i jednocześnie bardzo dyskretną wiadomość.
- Słuchaj, jest sprawa... - zaczął. - Kroimy małe spotkanie w naszej starej paczce... Ja, ty, Mietek i jeszcze paru kolesi.
Popatrzyłem na niego podejrzliwie. Takie "Małe Spotkania W Starej Paczce" z reguły kończyły się ciężkim kacem i zarzyganą muszlą w klozecie. Chyba dostrzegł moje wątpliwości, bo roześmiał się chrapliwie i potrząsnął moim ramieniem.
- Nie bój nic! - powiedział tak głośno, że jakiś smarkacz na ramieniu starszej pani, rozryczał się wniebogłosy. - Żadna popijawka! To... Coś dużo lepszego. Mietek nazywa to... Ale nie będziesz się śmiał?
Potrząsnąłem głową, powstrzymując uśmieszek, który mimowolnie zaczął błądzić po mojej twarzy. Bartek kontynuował, znowu nieco ciszej:
- Nazywamy to "bractwem krwi". Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale chyba Mietek skombinował jakieś nowe dragi. Podobno niezły odlot! Przyjdziesz? We wtorek koło dziesiątej, u mnie na wiosce.
Skrzywiłem się w duchu, podczas gdy na zewnątrz starałem się zachować skorupę wyluzowanego twardziela. Moje dotychczasowe doświadczenia z narkotykami ograniczone były do paru kopciuchów trawki. Miałem niejasne przeczucie, że po tej imprezie zarzygany kibel będzie wydawał się błahostką. Zresztą, sama obecność "sławnego" Mietka nie napełniała mnie optymizmem. Każdy, kto go poznał, szybko zapominał, że słowo "diler" oznaczało kiedyś pośrednika w handlu zagranicznymi samochodami.
- Przyjdziesz? - z otępienia wyrwal mnie głos Bartka.
Tradycyjnie już wykazałem się brakiem asertywności.
- Pewnie.
Bartek rozpromienił się i jeszcze raz potrząsnął mną, aż poczułem mdłości. Chwilę porozmawialiśmy o muzyce, dziewczynach i tenisie, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie. Bartek wyszedł ze sklepu, a ja straciłem ochotę na kupno rakiety.
Oto zatem siedziałem na przystanku, wokół którego utworzyły się już wielkie i brudne kałuże. Do przyjazdu autobusu zostało dziesięć minut. Ziewnąłem przeciągle i rozłożyłem mokrą gazetę.
Nasze miasteczko - Gamów - liczy sobie niespełna pięć tysięcy ludzi i składa się z dwóch części. Skromne centrum z niewielkim ryneczkiem, w okolicach którego właśnie się znajdowałem oraz leniwe przedmieścia, gdzie mieszkał Bartek, a dokąd miał mnie zawieźć tęsknie wyczekiwany autobus. Pomimo niewielkich rozmiarów, miejscowość rozwija się prężnie, czego najlepszym dowodem jest istnienie lokalnego dziennika.
Otworzyłem "Gamowskie Nowiny" na chybił-trafił, trafiając na obszerną rubrykę kryminalną. Fragment ten zwykle wypełniały informacje o włamaniach do kiosków ruchu i zatrzymaniach pijanych kierowców, jednak w tym wydaniu moją uwagę przykuł ogromny nagłówek z wykrzyknikiem: "WAMPIR GRASUJE!".
Artykuł okazał się niezbyt ambitny, ale jednocześnie bardzo interesujący. Zaaferowany dziennikarz opisywał zdarzenie, do którego doszło w ubiegłą środę, a zatem niespełna tydzień temu. Na przedmieściach Gamowa znaleziono zwłoki młodej dziewczyny z rozerwanym gardłem. Wyglądało na to, że jakiś zwyrodnialec po prostu podgryzł jej krtań... Cholera, czy ktoś tutaj mówił, że nasze przedmieścia są leniwe? Przeleciał mnie dreszcz, chrząknąłem i zamierzałem zabrać się do uważniejszej lektury, gdy usłyszałem szum silnika.
Z lewej strony nadjechał ociekający wodą autobus numer sześć. Wycieraczki na przedniej szybie pracowały na pełnych obrotach, jednak nie nadążały z usuwaniem wody - deszcz ciągle był nieubłagany. Wstałem, potrząsnąłem głową i zbliżyłem się do krawędzi jezdni, obok której właśnie parkował czerwony pojazd, rozbryzgując wokół strumienie szarej, błotnistej brei. Wszedłem do niemal zupełnie pustego autobusu, a przerdzewiałe drzwi zamknęły się za mną z głośnym syknięciem.

***
Niewygodna podróż trwała może kwadrans, jednak ciągnęła się w nieskończoność za sprawą klekoczącego nadwozia, twardego siedzenia i podniszczonych resorów starego grata. Silnik autobusu wył potępieńczo, tak jakby wiózł drużynę futbolową, a nie absolwenta liceum i kilka staruszek wybierających się na miejscowy cmentarz. Deszcz trochę zelżał, awansując w moich oczach do miana zwykłej mżawki. Minęliśmy pola rzepaku, drewniana kładkę na jakimś strumieniu i majaczące gdzieś w oddali, industrialne zabudowania nowoczesnej oczyszczalni ścieków, stanowiącej powód do dumy władz Gamowa. Jeżeli nie zawiodła mnie pamięć, to własnie w tych okolicach nieznany sprawca brutalnie zamordował młodą dziewczynę. Niestety, nie mogłem tego zweryfikować, ponieważ w pośpiechu zostawiłem gazetę na przystanku w centrum.
Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Pożółkła tabliczka na przystanku głosiła z nieprzyzwoitą dumą: "Osiedle Powstańców Śl.". Autobus zatoczył koło i zatrzymał się z głośnym skrzypnięciem układu hamulcowego. Jeszcze przed wyjściem na zewnątrz dostrzegłem przez mokrą szybę sylwetkę Bartka, który najwyraźniej wyszedł aby odebrać mnie z przystanku. Stał oparty o boczną ścianę obskurnej budki z fajkami i prasą, ubrany w hawajską koszulę w kwiaty i spodenki sięgające do połowy łydek.
Zeskoczyłem po stopniach autobusu i podałem rękę koledze. Uścisnął ją mocno, niemalże agresywnie i uśmiechnął się, odsłaniając nierówne rzędy pożółkłych zębów. Pomimo, że nie zamieniliśmy jeszcze słowa, dało się wyczuć ogarniające go podniecenie.
Byłem na przedmieściach już kilka razy, kiedy odwiedzałem Bartka przy byle jakiej okazji. Bez trudu rozpoznałem to miejsce, z którego rozciągał się całkiem przyjemny widok. Po prawej stronie znajdowało się kilka szeregów bliźniaczych domków z ogródkiem, które przywodziły na myśl amerykańskie osiedle z seriali, takich jak "Gotowe na wszystko" czy "Cudowne lata". Nie byłem do końca pewien, ale chyba rozpoznałem wśród nich otynkowany, seledynowy dom Bartka. Z lewej szeleściły rozłożyste drzewa, za którymi mieściły się jakieś zabudowania gospodarcze.
- Cześć! - rzuciłem, starając się nadać głosowi wesołe brzmienie. Prawda jednak jest taka, że trochę obawiałem się tajemniczego spotkania pod hasłem "bractwo krwi". Gdzieś z tyłu głowy tkwiła mi uparcie myśl, że spotkanie z Mietkiem i jego ekipą nie było najlepszym pomysłem. Bądź co bądź, chłopak był dwa lata starszy od nas, pomimo że uczęszczaliśmy do tej samej klasy... No i kilkakrotnie notowany przez policję.
- Cześć stary - odpowiedział Bartek, potrząsając moją dłonią jak drążkiem joysticka z gry komputerowej. - I jak tam forma?
- Forma? - udawałem, że nie rozumiem. Ciągle jeszcze żywiłem nadzieję, że przybywam tylko z kurtuazyjną wizytą do kulturalnych znajomych, którzy nie mają nic wspólnego z takimi paskudztwami, jak alkohol czy prochy. - A dzięki, całkiem nieźle.
- No to super! Mietek mówił, że będzie totalny odjazd! "Bractwo krwi", to brzmi dumnie! He, he... - rozmarzył się. - Aha, jest jeden kłopot!
- Tak? - zainteresowałem się z cichym pragnieniem, że może impreza odwołana, czy coś w tym guście.
- Kumple Mietka nie mogli przyjść. Będziemy tylko we trójkę.
"Też dobrze", pomyślałem. Tymczasem głośno powiedziałem zupełnie coś innego:
- Szkoda... Kurde. No ale trudno, jakoś damy sobie radę.
Bartek uśmiechnął się jeszcze szerzej niż przedtem.
- To co, idziemy? - zaproponował.
Skinąłem głową i skierowałem się w prawo, w stronę osiedla.
- Nie tutaj! - powstrzymał mnie Bartek. - Posiedzimy tam, w takiej starej i opuszczonej stodole.
Zdziwiłem się, jednak nie zaprotestowałem, dając się prowadzić jak baran prowadzony na rzeź. Ruszyliśmy udeptaną ścieżką w stronę zazielenionych drzew. Dopiero teraz spostrzegłem, że deszcz juz zupełnie ustał, a na naszych twarzach opierają się promienie słońca. Po niebie przesuwały się jeszcze pojedyncze chmury, jednak dzień zapowiadał się przyzwoicie pod względem warunków pogodowych. Świeże powietrze pachniało ozonem i optymizmem - pomyślałem, że może jednak nie będzie tak źle.
Szliśmy w dół, potykając się o mokre kamienie, śmiejąc się i żartując na różne tematy. Zawiesiłem skórzaną kurtkę na ramieniu, przy okazji dobywając z kieszeni telefon komórkowy. Zerknąłem na ekran i szybko schowałem aparat z powrotem. Była dziewiąta pięćdziesiąt.
Mniej więcej w połowie drogi do stodoły postanowiłem dyskretnie wypytać Bartka o plany na dziś.
- Słuchaj... - zacząłem, niby mimochodem. - O co właściwie chodzi z tym "bractwem krwi"?
Bartek otwartą dłonią ubił komara, który usadowił się na jego bladym policzku, po czym rozłożył ręce w geście bezradności.
- Ja sam nie mam pojęcia. Mietek jest cholernie tajemniczy... Kiedy zaproponowałem mu, że posiedzimy u mnie, zgromił mnie i kazał szukać innej miejscówy. Ostatecznie padło na tą cholerną stodołę. Bractwo krwi? Wydaje mi się, że po prostu załatwił jakieś nowe tabletki, ale nie jestem pewien. Mówi, że takiego tripu jeszcze nie przeżyliśmy.
Zgrzytnąłem zębami, kiedy moim oczom ukazała się podniszczona, wielka stodoła, postawiona ze spróchniałych desek, które dla pozorów pokryto grubą warstwą pokostu. Nigdzie w pobliżu nie było kibla, co uznałem za dobry omen. Stodoła znajdowała się wśród ciemnozielonych drzew, szeleszczących liścmi i rzucających na ziemię podłużne cienie. Zwróciłem uwagę na staroświecką pompę uruchamianą ręcznie, za pomocą specjalnej dźwigni. Stała nieco dalej, pomalowana na nieprzyjemnie brązowy kolor.
- Działa? - spytałem. Bartek skinął głową, po czym zakasłał paskudnie. Wreszce wskazał mi dziurę wybitą w deskach.
- Drzwi są zamknięte - wyjaśnił. - Musiałem zrobić jakieś wejście... Mietek jest już w środku.
Przecisnęliśmy się przez wąską szczelinę i znaleźliśmy się we wnętrzu stodoły. Pachniało zapleśniałym sianem i starym, zasuszonym nawozem. Wewnątrz panował półmrok, więc zamrugałem szybko, aby przyzwyczaić oczy do nowych warunków.
Poza tymi kilkoma niedogodnościami było całkiem przyjemnie - w stodole panował miły chłodek i... hmm... specyficzna atmosfera. Rzuciłem kurtkę na wiecheć słomy i usiadłem na drewnianym klocku, który chybotał się na boki.
Widziałem już dużo lepiej, a zatem mogłem spokojnie rozejrzeć się wokół. Pod przeciwległą ścianą miesciły się okratowane boksy z korytami, w których kiedyś najprawdopodobniej hodowano jakieś bydło. Na klepisku, które stanowiło zarazem podłogę pomieszczenia, leżały porozrzucane różne narzędzia rolnicze - odrapany pług, drabina z powyłamywanymi szczeblami, dziurawe wiadra... Stodoła była cholernie przestronna. Pomyślałem, że można by tutaj rozgrywać mecze hokejowe albo jeździć na rolkach.
Prawie spadłem ze swojego koślawego pieńka, kiedy z zamyslenia wyrwał mnie niski, chrapliwy głos Mietka.
- Cześć!
- Cześć - odpowiedziałem niemrawo. Mietek z Bartkiem usiedli na kupkach siana, naprzeciwko mnie, tak że stworzyliśmy swego rodzaju krąg. Obaj mieli plecaki, które położyli obok siebie na klepisku. Mietek straszył w półmroku ogorzałą twarzą i zaćpanymi, świńskimi oczkami. Miał na sobie flanelową koszulę w kratę, która nadawała mu wygląd niedoświadczonego farmera, albo miłośnika rockowego grania rodem ze Seattle.
- Trochę wam zeszło - wychrypiał Mietek, zapalając papierosa. Pomarańczowy ognik uniósł się na wysokość jego ust, rozżarzył gwałtownie, po czym opadł na swoje dawne miejsce. Poczułem zapach nikotynowego dymu i natychmiast zastanowiłem się, jak niewiele trzeba, aby zająć ogniem całe to siano, które pachniało dokoła mnie. Mietek tymczasem ciągnął, przerywając od czasu do czasu gwałtownym kaszlem. - Zaczynajmy, pokażę wam coś, po czym nic juz nie będzie takie samo. Bractwo krwi... - wychwyciłem, że oczy Bartka zaświeciły się jak w gorączce. - Do tej pory próbowałem tylko jeden raz, w samotności. Bodajże w ostatnią środę... Pełen odlot.
Słuchałem jednym uchem, a mysli błądziły gdzies daleko. Przypomniałem sobie dziewczynę z rozdartym gardłem, która zginęła własnie w środę. Potem - nie wiedziec czemu - zacząłem zastanawiać się nad mechanizmem działania mechanicznej pompy wodnej, którą widziałem na zewnątrz.
Tymczasem Mietek pogrzebał trochę w plecaku i wyjął jakieś niewielkie, brzęczące przedmioty. Spodziewałem się chyba krwistoczerwonych tabletek z wyrytą czaszką i kupką piszczeli, ale moim oczom ukazało się coś innego - dużo bardziej prozaicznego.
Mietek trzymał na otwartej dłoni trzy szklane lufki papierosowe, niebieską nakrętkę ze słoika po dżemie truskawkowym i kostkę jakiejś brunatnej substancji, którą jednak natychmiast rozpoznałem.
Haszysz. Jeden gram starego, banalnego błotka, po dwadzieścia złotych od porcji. Śmierdzi jak stare skarpety, a kopie słabiej niż wilgotna maryśka. Spojrzałem na Bartka, który równiez wyglądał na rozczarowanego.
- Przecież to zwykły hasz... - wydukał, a ja pokiwałem skwapliwie głową. Bractwo krwi? Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Do tej pory nie paliłem haszyszu, ale wiedziałem, że to raczej zabawa dla grzecznych dzieci ze snobistycznych przedszkoli. Miotały mną sprzeczne uczucia - musiałem wyglądać pokracznie, bo zrobiłem minę, jakbym zapijał lody waniliowe sokiem z kiszonej kapusty.
Mietek zmierzył nas wzrokiem.
- Poczekajcie, to jeszcze nie koniec do cholery! - warknął, po czym położył nakretkę na klepisku, wręczył nam po lufce i zajął się rozdrabnianiem błotka na powierzchni prowizorycznego naczynia.
Kiedy skończył, uśmiechnął się triumfalnie i powiedział:
- Teraz zobaczycie coś ekstra!
Znów sięgnął do plecaka i wyjął jakiś duży, sześcienny przedmiot, który okazał się być pudełkiem po butach. Włożył dłoń do środka i wyjął... białego szczura, takiego jakiego kilka razy widziałem na wystawach w sklepie zoologicznym. Spojrzalem na Bartka pytająco, jednak ten tylko podrapał się po głowie.
Nie zdążyłem otworzyć ust w zdziwieniu i zgrozie, kiedy Mietek bezceremonialnie przełożył sobie zwierzę do drugiej ręki, natomiast pierwszą chwycił szczura za głowę i gwałtownie przekręcił. Usłyszeliśmy cichy pisk nieszczęsnego stworzenia i głuche chrupnięcie, jakby ktos przełamywał orzechowy wafelek. Malutka głowa gryzonia potoczyła się po klepisku, a z niewielkiego kikuta szyi zaczęły tryskać rzadkie fontanny jasnoczerwonej krwi.
- Co jest do kurwy... - wymamrotałem tylko, czując, jak żołądek skręca się w jakimś kuriozalnym fikołku. Bartek odwrócił się za siebie i zwymiotował. Usłyszałem jak rzygi z cichym chlapnięciem uderzają o ziemię. Mietek zarechotał.
- Bractwo krwi! - wrzasnął i przysunął nakrętkę z pokruszonym haszyszem bliżej siebie. Przechylił bezgłowe zwłoki szczura, które zdążyły jeszcze nerwowo wierzgnąć łapkami w przedśmiertnym spaźmie i wylał trochę krwi na narkotyk. Brązowy haszysz pokrył się jasnoróżową pianą. Bartek belkotał coś do siebie i walczył z atakiem czkawki.
Wszystko działo się w ułamkach sekund - Mietek zamieszał palcem nowopowstałą, krwawą substancję, po czym odrzucił w kąt bezgłowe ciałko zwierzęcia. Potem zanurzył końcówkę swojej lufki w mieszaninie i przyłożył do ust.
- Teraz wasza kolej - mruknął, grzebiąc po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki.
Przełknąłem ślinę i wzruszyłem ramionami, rozglądając się jednocześnie nerwowo. Znikąd nie było pomocy, więc posłusznie nabiłem swoją fifkę krwistobrązowym, śliskim paskudztwem.
Mietek usłużnie rzucil mi zapalniczkę. A więc miałem być pierwszy? Bartek jeszcze nie wyszedł z szoku, więc nie było sensu przeciągać tej chorej sytuacji w nieskończoność.
Włożyłem koniec szklanej rurki do ust, czując jej metaliczny posmak w każdej komórce ciała. Obróciłem w dłoni zapalniczkę i drżącymi palcami nacisnąłem przycisk. Nic. Iskra trzasnęła cicho, jednak nie uzyskałem płomienia. Znowu przełknąłem ślinę, zastanawiając się przelotnie - co ja do cholery wyprawiam?
Mietek spoglądał na mnie wyczekująco swoimi złowieszczymi oczyma.
- No, dalej - ponaglił wreszcie, widząc moje nieskoordynowane ruchy. Wydawać by się mogło, że jest napalony jak drapieżca, który poczuł zapach rannej ofiary i już nie może doczekać się posiłku. Nie chciałem być hieną, stojącą mu na drodze.
Jeszcze kilka razy nacisnąłem przycisk zapalniczki i wreszcie ogień zapłonął. Płomyk migotał nerwowo, zupełnie jakby wyczuwał moje nastawienie. A może to po prostu drżenie rąk? Ciepłe, pomarańczowe światło zalało spory fragment stodoły.
Wyraźnie zobaczyłem cyniczny uśmieszek na twarzy Mietka i panikę w oczach Bartka. Bractwo krwi, kurwa jego mać. Mietek Szczurza Śmierć.
Ledwie powstrzymałem obłąkańczy chichot i zbliżyłem ogień do zewnętrznego końca lufki, który ociekał różową mazią, kapiącą na klepisko.
Podpaliłem narkotyk i zaciągnąłem się głęboko, chcąc mieć to przykre doświadczenie jak najszybciej za sobą. Dym smakował jak słodki jogurt z metalicznym posmakiem. Zalewał moje płuca i wdzierał się brutalnie w każdy zakątek mojego ciała.
Wyjąłem lufkę z ust i z cichym gwizdnięciem wypuściłem zawartość płuc na zewnątrz.
"Wampir grasuje", przemknęło mi jeszcze przez myśl, zanim dotknęły mnie potężne zawroty głowy. Usłyszałem, jak Mietek triumfalnie klaszcze w dłonie i podnosi zapalniczkę, którą upuściłem z rąk. Przymknąłem powieki, westchnąłem i... odpłynąłem.

***
Przed oczami przesuwały mi się miriady wirujących punkcików, które w swojej palecie barw przypominały konfetti rozsypane podczas noworocznego balu. Dominowały kolory zbliżone do czerwieni, ale moje postrzeganie było tak wyostrzone, a zarazem niezobowiązujące do wysiłku intelektualnego, że nie miałem ochoty zastanawiać się nad znaczeniem takiego stanu rzeczy.
Katharsis.
Czułem się wspaniale, unoszony gdzieś przez rozkoszne fale, pozwalające oderwać się mojemu umysłowi od tej zbędnej powłoki cielesnej.
Nirwana.
Czasami moje wizje nie przedstawiały nic konkretnego, ograniczając się do gry świateł, cieni i kolorów. Kiedy indziej znowu, obserwowałem przesuwające się pod przymknniętymi powiekami obrazy, które już kiedyś widziałem. Sceny z mojego dotychczasowego życia były jednak groteskowo wynaturzone, przedstawione w formie zachwycającej karykatury. Niektóre elementy stawały się wypukłe, inne zaś wklęsłe lub rozmazane, jak w lunaparku czy gabinecie luster.
Orgazm.
Widziałem twarz mojej matki, wykrzywioną w dziwacznym grymasie, lub sceny z życia szkolnego, takie jak ceremonia wręczenia maturalnych świadectw. Zadziwiające, że niezależnie od charakteru tych obrazów, cały czas czułem niesamowitą błogość i wszechogarniające poczucie bezpieczeństwa. Byłem przekonany, że nic mi nie grozi.
Absolut.
Pogrążałem się coraz głębiej w otchłani niesamowitego transu, który nawet na chwilę nie pozwalał się nudzić mojej świadomości. Do zadziwiających obrazów dołączyły inne doznania zmysłowe. Słyszałem orientalne melodie, wygrywane na czarodziejskich instrumentach o niespotykanej budowie, czułem na skórze powiewy wiatru, wdychałem zapachy wyniesione jeszcze z czasów wczesnego dzieciństwa, a może nawet okresu prenatalnego. Było to najwspanialsze i najbardziej ekstatyczne doświadczenie w moim życiu.
I wtedy trans się urwał.
Pustka.

***
Ocknąłem się, leżąc na ziemi w stodole, a widok który ukazał się moim opuchniętym oczom, z miejsca wywołał dreszcz przerażenia. Mietka i Bartka nigdzie nie było, raziły w oczy walające sie wszędzie kudłate kupki siana i porozrzucane ubrania...
Ubrania!
Dopiero wtedy ze zgrozą uświadomiłem sobie, że jestem zupełnie goły. Co gorsza, twarz miałem usmarowaną jakąś czerwoną mazią (szybko nabrałem pewności, że to krew, kiedy poczułem jej żelazisty smak na języku), z kolei całe ciało umazane było w jakimś ohydnym błocie, przypominającym świeże łajno. Smród który towarzyszył mojej osobie, był wręcz trudny do opisania. Wyglądałem, jakbym wytarzał się w gównie.
Po ciele przebiegły mi drgawki - spowodowane zimnem, a może po prostu zatruciem organizmu. Bladą skórę podbrzusza pokryła gęsia skórka, a skurczony penis skrył się w kępie włosów łonowych jak biały, pogrążony w uśpieniu robak. W skroniach boleśnie pulsowała krew. Kojarzyłem się sobie z ukraińskim wojownikiem wyruszającym na ciężki bój, który przed walką zanurzył się w kadzi z fekaliami.
- Kurwa, co za smród... - jęknąłem.
Jeszcze raz omiotłem spojrzeniem całą stodołę w poszukiwaniu moich towarzyszy, jednak nie pozostał po nich nawet ślad. Zwróciłem uwagę na zaschniętą plamę rzygów Bartka i bezgłowe, przyprószone kurzem ciało szczurka.
"Co tu się działo, do ciężkiej cholery?"
Sięgnąłem do kurtki leżącej na klepisku i wyjąłem z kieszeni komórkę. Włączyłem urządzenie i tknięty niejasnym przeczuciem zerknąłem na podświetlony ekran. Napis głosił beznamiętnie: "14 nieodebranych połączeń."
Wybałuszyłem oczy, szybko przebiegając palcami drżącej dłoni po klawiszach telefonu. Połowa sygnałów pochodziła od rodziców. Wybrałem z menu polecenie - "Kalendarz".
Był czwartek, 14 lipca. Ocknąłem się w stodole po dwóch dniach. Zegar wskazywał dziesiątą rano.
Schowałem telefon do kieszeni i zabrałem się za poszukiwanie ubrań. Szybko wymacałem bieliznę i spodnie - złapałem je w garść i ściskając kurczowo zbliżyłem się do wyłomu w ścianie stodoły.
Wyglądając na zewnątrz, odnotowałem w myślach, że dzień jest słoneczny, niemal upalny, a na gałęziach drzew radośnie świergoczą ptaki. W pobliżu nie było żywej duszy.
Stąpając na palcach wyszedłem nago na podwórze i natychmiast skierowałem kroki w stronę pompy wodnej. Złapałem za dźwignię, szarpiąc ją nerwowo - po kilku kolejnych pociągnięciach, z wylotu rury zaczęła ściekać woda, wydając przy tym demoniczne syknięcie.
Rzuciłem ubrania na podłogę i przycupnąłem pod pompą, pozwalając lodowato zimnej wodzie obmywać brudne ciało. Nie odzyskałem dzięki temu przytomności umysłu, ale przynajmniej zmyłem z siebie cały ten syf. Po betonowej nawierzchni ściekała woda, przemieszona z ekstrementami i krwią... Trudno porównac z czymkolwiek uczucie obrzydzenia, jakie ogarnęło mnie wtedy do samego siebie. Zupełnie nie pamiętałem, co działo się przez dwa wyrwane z życiorysu dni, ale byłem pewien, że nic dobrego.
Zablokowałem dopływ wody i wyszedłem spod kurka. Po jakimś kwadransie byłem już zupełnie suchy, tak więc mogłem szybko się ubrać i odejść z tego przeklętego miejsca.
Przemierzając tą samą ścieżkę, którą szliśmy niedawno z Bartkiem, dotarłem do przystanku autobusowego. Miejsce wyglądało na zupełnie opustoszałe, tylko w budce z gazetami siedziała jakaś korpulentna damulka w czerwonej bluzce, zagryzając pestki słonecznika.
Zerknąłem na rozkład jazdy - autobus do centrum miał wyruszyć dopiero za godzinę. Westchnąłem i zbliżyłem sie do okienka kiosku - znudzona kobieta podniosła wzrok i spojrzała na mnie wyczekująco, jakbym przeszkadzał jej w arcyważnym Słonecznikowym Obrzędzie.
Chrząknąłem i powiedziałem piskliwym głosem:
- Poproszę "Nowiny Gamowskie".
Bez słowa podała mi dzisiejszą gazetę i zainkasowała dwa złote, które wyszperałem w kieszeni dżinsów.
Usiadłem na upstrzonej młodzieżowymi napisami ławeczce przystanku i zerknąłem na pierwszą stronę. Jak tylko mój wzrok padł na tytuł artykułu, zakręciło mi się w głowie i w jednej chwili zrozumiałem, jakiego koszmaru stałem się uczestnikiem.
(dziennikarz opisywał zdarzenie do którego doszło w ubiegłą środę)
(do tej pory próbowałem tylko jeden raz w samotności bodajże w ostatnią środę)
(twarz miałem usmarowaną jakąś czerwoną mazią)
(miała rozerwane, lub przegryzione gardło)
(kurwa co za smród)
(zwłoki znaleziono w kadzi zawierającej organiczne ścieki)
Zawyłem na głos, uświadamiając sobie, że to przeze mnie kolejny człowiek stracił życie. Kobieta stała się ofiarą rozbestwionych nastolatków, którzy pogrążeni w narkotycznym transie, dali upust swojej agresji. A może po prostu zasmakowali w świeżej krwi?

Artykuł głosił:
KOLEJNA OFIARA WAMPIRA!!!
Na przedmieściach Gamowa, w starym magazynie oczyszczalni ścieków doszło do kolejnej tragedii. W nocy z wtorku na środę (12/13 lipca), starsza kobieta została brutalnie zamordowana przez nieznanych sprawców. Jej zwłoki znaleziono w kadzi, zawierającej organiczne ścieki. Miała rozerwane, lub przegryzione gardło...


KONIEC

_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
wasdfg7



Dołączył: 16 Paź 2005
Posty: 4279
Skąd: Dębica/Wrocław

PostWysłany: Wto Cze 27, 2006 4:50 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Mówię to całkowicie szczerze. Genialny tekst. Z takim potenciałem to ty jesteś lepszy niż King, czy Tolkien(no może jeszcze nie). Napisz jeszcze takich kilka opowiadań, zapodaj na forum i wysyłaj do opublikowania. Mówię całkowicie poważnie. Genialne. Polecam wszystkim userom z tego forum i nie tylko. Jesteś geniuszem...
_________________

MARILLION - BRAVE
The true soul of Queen band is lost...
______________________________
I've Been Blessed By God
Yet I Feel Forsaken
All To Me Was Given
Now It's Finally Taken
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Wto Cze 27, 2006 5:51 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Embarassed Dzięki za wsparcie, ale z tymi komplementami bym nie przesadzał, bo czuję się jak Anka pozdrawiana przez Wesela Wink Jak sie podobało, to gdzieś tu w temacie są jeszcze jakieś wczesniejsze teksty, zapraszam Smile
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
wasdfg7



Dołączył: 16 Paź 2005
Posty: 4279
Skąd: Dębica/Wrocław

PostWysłany: Wto Cze 27, 2006 6:57 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

szymek_dymek napisał:
Embarassed Dzięki za wsparcie, ale z tymi komplementami bym nie przesadzał, bo czuję się jak Anka pozdrawiana przez Wesela Wink Jak sie podobało, to gdzieś tu w temacie są jeszcze jakieś wczesniejsze teksty, zapraszam Smile


Już szukam, bo naprawdę twe teksty mi się podobają, a tak poza tym to Cię pozdraw...yyee życzę powodzenia.
_________________

MARILLION - BRAVE
The true soul of Queen band is lost...
______________________________
I've Been Blessed By God
Yet I Feel Forsaken
All To Me Was Given
Now It's Finally Taken
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
lemur
Moderator


Dołączył: 13 Maj 2005
Posty: 5251
Skąd: z Komitetu Centralnego

PostWysłany: Pon Lip 17, 2006 1:24 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

wkleiłem tu kiedyś w częściach moje opowiadanie fantasy o dwóch typach, którzy złożyli w ofierze przewodnika. Teraz początek opowieści z tej samej bajki.

Gdy Shangors Hallavad obudził się, swoim zwyczajem sięgnął ręką w bok, by przyciągnąć leżącą obok dziewczynę. Po czym zaklął szpetnie pod nosem.
Żadnej dziewczyny nie było. Była to dla niego sytuacja bardzo nietypowa.
Wojownik w mgnieniu oka przypomniał sobie gdzie jest – w małej mieścinie zwanej Harsz na Przedgórzu Henderodzkim. i – co gorsza – w jakim towarzystwie. Nie dając poznać, że już nie śpi, lekko odwrócił głowę w kierunku okna i spojrzał w tamtą stronę spod wpół przymkniętych powiek. Na sąsiednim łóżku siedział, wyprostowany, trzydziestokilkuletni mnich w szarym, zgrzebnym habicie. Palce zakonnika przebiegały prędko po trzymanym w dłoniach kawałku białego płótna pokrytego drobnymi znaczkami.
- Skoro pan się już obudził, panie Hallavad – rozległ się nagle głos a adresatowi tych słów serce podskoczyło do gardła – możemy wreszcie udać się na śniadanie.
Wojownik uniósł się na łokciach i spojrzał przed siebie, w stronę młodego, jasnowłosego mężczyzny, nonszalancko rozwalonego na swoim łóżku. Shangors Hallvad nie był może legendarnym bohaterem, raczej zwykłym rębaczem jakich tysiące – ale jednak dość odważnym, lecz od widoku tego bladego oblicza i tych czarnych jak węgle oczu dostawał gęsiej skórki. Fakt, że jego rozmówcą był Angevius Orndby, sędzia śledczy Białego Diakonatu Kościoła Ergynn, w żaden sposób nie poprawiał mu humoru.
- Oczywiście, czcigodny panie - odparł – jestem gotów. Wybaczcie panie, moją senność, trzeba było mnie…
- Nie ma co się tłumaczyć – rzekł łaskawie Angevius – widzę, że brat Henze skończył już poranne modły – udajmy się więc na posiłek. Czeka nas dziś pracowity dzień. I – ten spójnik spowodował, że wstający z łóżka Shangors zamarł w miejscu – niech pan zapamięta, że z karczmarzem rozmawiam ja i tylko ja. Doceniam pański zapał i oddanie sprawie, ale ostatnim razem pańska inicjatywa…nie przyniosła wymiernych rezultatów. Rozumiemy się?
- Oczywiście – cóż miał odpowiedzieć zwykły wojownik oficerowi Diakonatu. Wstał, rozprostował kości po czym noga za nogą powlókł się za śledczym i mnichem w stronę niskich drzwi prowadzących na korytarz. Oddanie sprawie, dobre sobie, pomyślał gdy schodzili krętymi i wąskimi schodami, po czym szybko zmienił przedmiot swoich refleksji. Któż miał wiedzieć, czy ten drań nie umie czytać w myślach?
Główna izba karczmy była o tej porze pusta i cicha, jedynie w kącie zaspany parobek leniwie zamiatał posadzkę. Trzech mężczyzn zajęło stolik pod ścianą, oddzielony od drzwi wejściowych i reszty pomieszczenia solidnym, ceglanym piecem. Na ich widok chłopiec przerwał pracę i pobiegł do mieszczącej się naprzeciw wejścia kuchni. Po chwili wybiegł stamtąd tęgi, nalany mężczyzna o czerwonej twarzy, ubrany w zaplamiony fartuch nieokreślonego koloru – robocze ubranie każdego szanującego się karczmarza jak świat długi i szeroki.
- Witam szanownych gości, witam czcigodni panowie – gospodarz już od progu giął się w ukłonach – czy dobrze panowie spali dzisiejszej nocy?
- Proszę nam podać jadło – Angevius zbył to kurtuazyjne pytanie i odezwał się grzecznie acz stanowczo – a gdy zjemy, proszę przyjść tu do nas, chcemy z wami zamienić kilka słów, tak jak zapowiadaliśmy wczoraj.
- Oczywiście, oczywiście! – zakrzyknął karczmarz, obrócił się na pięcie i niemal wbiegł do kuchni, skąd niebawem dał się słyszeć jego podniesiony głos wydający polecenia służbie. Nie minęło pięć minut, a na przed trzema gośćmi pojawiły się misy z zupą, świeże bochny chleba, kobiałki z serem i gąsior z czerwonym winem. Podróżni nie tracili czasu na zbędne pogawędki i nim parobek zdążył zamieść jeden kąt sali na stole zostały jedynie puste naczynia. Wtedy do gości podszedł niepewnie uśmiechający się gospodarz. Angevius w milczeniu wskazał mu krzesło, na które grubas opadł z widoczną ulgą.
- Niech pan powie swojemu słudze by nas opuścił - rozkazał śledczy. Karczmarz dał znak chłopcu, który w mgnieniu oka zniknął w kuchni, z radością wykorzystując niespodziewaną przerwę w robocie.
- Jesteśmy sami – gospodarz próbował przyjąć rzeczowy ton, co zdecydowanie mu nie wyszło, a w czarnych oczach Orndby’ego zaświeciły się iskierki drwiny. Sięgnął do kieszeni płaszcza i położył na stole sześcienną kostkę z drewna, wielkości pięści dorosłego mężczyzny. Każda ze ścian zdobiona była innym rodzajem szlachetnego kamienia – śledczy przesunął ją tak, by karczmarz spoglądał na okolony finezyjnym ornamentem rubin.
- Nazywam się Agnevius Orndby, jestem sędzią śledczym Białego Diakonatu – powiedział spokojnym głosem oficer. Karczmarz najpierw pobladł, a następnie zaczerwienił się i poczał niespokojnie spoglądać na boki - czy wiecie, gospodarzu, co to jest? – zagadnął retorycznie wskazując na wyjęty przedmiot. Gdy tamten pokręcił głową, odpowiedział samemu sobie – to jest kostka prawdy. Ona zna całą prawdę i całe kłamstwo jakie są na tym świecie i nigdy się nie myli – oczy karczmarza robiły się okrąglejsze z każdym słowem – tak więc, nie da się jej oszukać. Zadamy wam teraz kilka pytań, a wy jako uczciwy wierny Kościoła Ergynn, odpowiecie na nie zgodnie ze swoim sumieniem i bojaźnią bożą. Czy jest to dla was zrozumiałe?
- O…oczywiście, panie – wyjąkał oberżysta – ale co ja, prosty czł…
- My tu zadajemy pytania – beznamiętnie przerwał mu śledczy – a pierwsze z nich brzmi: czy nazywacie się Rebb Jarkan i prowadzicie karczmę „Pod Pijanym Sumem” w Horko?
- Tak, oczywiście – skwapliwie przytaknął Rebb Jarkan. Angevius Orndby spojrzał z uwagą na swoją ścianę kostki po czym rzekł:
- Oczywiście. Powiedzcie teraz, Rebbie Jarkan – teraz przerzucił swe mrożące krew i wszelkie inne płyny w żyłach spojrzenie na oberżystę – czy gościliście w przeciągu miesiąca starszego człowieka, z brodą, dość tęgiego oraz jego towarzysza – młodzieńca lat może dwudziestu? Podawać się mógł za wędrownego bakałarza, a może uczonego lub doktora.
- Panie…tylu ludzi odwiedza moje skromne progi…wszak to uczęszczany szlak…gdzie ja tam bym mógł spamiętać…
- Wiadomo przecież – śledczy zmrużył nieco oczy – że karczmarze mają niezwykłą pamięć do twarzy. Wytężcie ją więc i pamiętajcie, że wszystko to robicie dla Kościoła.
- Tak, tak – niemal krzyknął Rebb Jarkan a na jego czerwonej twarzy odmalował się nielichy wysiłek umysłowy. Jak na dłoni widać było, że karczmarz nie próbuje zmyślać, lecz naprawdę przeszukuje zakamarki swoich wspomnień. Nawet prosty wojownik, jakim był Hallavad, czujący się zdecydowanie nie w swoim sosie, musiał przyznać, że kostka wywierała na ludziach iście magiczny wpływ. Nie po raz pierwszy mógł się zresztą o tym przekonać.
- Wydaje mi się… - powiedział w końcu Jarkan
- Tak? – Angevius złożył palce w piramidkę i patrzył na przesłuchiwanego niczym syty kot, któremu nawet nie chce pożerać się nieszczęsnej myszy – ot, tylko tak sobie przedeptać łapą.
- Wydaje mi się....że było takich dwóch…ale kiedy…był wtedy raczej mały ruch, więc nie w żaden dzień targowy…ja wiem, tydzień temu…może mniej może więcej…tak…jak teraz sobie myślę, to całkiem możliwe, ale…czy byli sami? Chyba…chociaż rozmawiali z kimś…a nie! Już pamiętam! No tak…był przecież taki starszy, brodaty, miał duży tobół, szli piechotą, razem z tym drugim młodym, mówił że to siostrzeniec czy inny pociotek, a on to, że znaczy się ten stary, to jakiś tam przyr…przy…przyrodnik jakiś, co szuka ziół i tego swojego tam właśnie sy…pociotka to on fachu uczy, no tak. Byli, byli.
- No widzicie, dobry z was oberżysta – uśmiechnął się sędzia samymi ustami – powiedzcie jeszcze, ile u was spędzili czasu?
- Wydaje mi się, że jedną noc, że przybyli późnym wieczorem i wcześnie rano ruszyli…
- Dokąd?
- Nie pamiętam, panie…
- Przypomnijcie sobie.
- Och – Rebb Jarkan otarł dłonią pot z czoła, po czym przetarł nią oczy – gdzieżby to tak spamiętać…ale…szli w stronę gór. Tak na pewno! Że właśnie idą w góry po te zioła. Do Omg! Tak, do Omg!
- Znakomicie – pochwalił go Angevius – to już wszystko, czego od was chcieliśmy, Rebbie Jarkan. Możecie iść do swojej pracy z przeświadczeniem, że dobry i uczciwy z was wyznawca Ergynn. Macie tu zapłatę za waszą szczerość i za wasz trud – mówiąc to, rzucił w stronę oberżysty niewielką sakiewkę. Ten chwycił ją, zerwał się z miejsca, po czym kłaniając się w pas, zaczął cofać się w kierunku kuchni. Gdy był już przy progu, Angevius spojrzał nań i rzekł:
- Rebbie!
- Tak, tak panie?
- I pamiętajcie, żeby nie rozpowiadać bez potrzeby o naszej rozmowie. Nie zobaczymy się już, wyruszamy w dalszą drogę. Idźcie w pokoju, jesteście dobrym człowiekiem.
Karczmarzowi nie trzeba było tego powtarzać i w mgnieniu oka zniknął on na zapleczu swego interesu. Trzej podróżni wstali zaś od stołu. Już po dziesięciu minutach znajdowali się poza miastem, na ubitym trakcie handlowym łączącym Erged z Nal Simmon. Jechali na północ. W stronę gór, rysujących się postrzępioną linią na horyzoncie.

* * *

Podróż upływała im w milczeniu. Dosiadający białego rumaka sędzia śledczy zatopiony był w rozmyślaniach. Jadący za nim na burej i mało urodziwej klaczy brat Henze modlił się półgłosem. Zamykający pochód Hallevad urozmaicał sobie czas gapieniem się na widoki, które faktycznie warte były podziwiania. Jechali szeroką doliną, środkiem której płynął wartki strumień. Dno doliny porośnięte było rdzawymi trawami i kępami wielobarwnych krzewów i niewielkich drzew. Trakt wiódł po lewej stronie rzeczki, w oddaleniu kilkunastu metrów od ciemnej ściany lasu porastającego zbocza doliny. Taki sam las rósł po drugiej stronie, nad niego zaś wyrastały łyse i jałowe kopce Przedgórza. Nie był to bogaty krajobraz, lecz było w nim surowe piękno bliskie duszy zarówno wojowników jak i poetów. A także tutejszego ludu, z jednej strony dość nieokrzesanego, z drugiej jednak – hołdującego starodawnym zasadom gościnności. Od wyruszenia z Harsz minęli kilka osad, złożonych z kilkunastu skromnych, drewnianych chat z otworami w dachach. Za każdym razem mieszkańcy osiedli pozdrawiali ich w swym gardłowym języku, na co Hallevad odkrzykiwał z fatalnym akcentem Rajsz’h’vall ard’han, czyli mniej więcej „Niech i wam się szczęści”, zaś oficer Diakonatu łaskawie unosił prawicę. Brat Henze wydawał się zaś zarówno ponad przygodne kontakty z tubylcami jak i ponad uroki tutejszej przyrody. Taki los, pomyślał wojownik, włóczyć się po końcu świata, w samym środku gorącego jak diabli lata, mając za towarzystwo ascetę i kościelnego bezpiecznika. Ech, los.
Słońce istotnie przygrzewało mocno. Przedgórze położone było dość wysoko nad poziomem morza, ale było też od niego bardzo oddalone i posiadało klimat wybitnie kontynentalny, co objawiało się właśnie w długim, gorącym i suchym lecie, które zaczynało się właściwie już w kwietniu. Teraz był początek maja. Chyba czwarty. Dwudziesty siódmy dzień podróży w pogoni za dwoma szpiegami, dywersantami i co gorsza – bluźniercami, których Kościół skazał specjalnym wyrokiem na śmierć w męczarniach. Im większych tym lepiej.
Się dosłużyłem, myślał wojownik, zostałem łapsem. I to z rozkazu klechów. Ale cóż robić, jak jesteś Gernejczykiem?
Wyruszyli przed siódmą i po sześciu godzinach dotarli do ostatniego większego osiedla przed rozjazdem. Była to nędzna mieścina, którą od osiedli tubylców odróżniał jedynie niewielki garnizon oraz mała świątynia. Gdy zatrzymali się na zakurzonym placu otoczonym chałupami, sędzia wyjął z sakwy mapy i pokazując ją swemu wojskowemu towarzyszowi powiedział:
- Stąd mamy jakieś trzy godziny drogi do rozstajów. Tam skręcimy w lewo, zanocujemy następnie w jednej z wiosek i jutro pod wieczór dotrzemy do Omg. A tam, jak Bóg da, złapiemy drania.
- Jesteście panie pewni, że karczmarz mówił prawdę? – Angevius był chyba w dobrym humorze, więc Hallevad pozwolił sobie na niewielki sceptycyzm
- Nie wierzycie w moc kostki prawdy – uśmiechnął się młody oficer – na szczęście, ten biedny człek wierzył aż nadto. Czuć było od niego prawdą…wręcz ją wypocił. Nie kłamał. Zaufaj mi, znam się na ludziach.
- Ale czy wszystko dobrze pamiętał? – wojownik drążył dalej. Nie lubił rozmów ze sługą Kościoła, ale nie lubił też iść jak baran nie wiadomo gdzie. Swój rozum i swój honor też przecież miał.
- Wszystko się zgadza z naszymi wcześniejszymi ustaleniami – uspokoił go Angevius – Ershad kieruje się w stronę gór, by tam szerzyć swe bezeceństwa poza zasięgiem naszej jurysdykcji. Bo i gdzie miał dalej iść? Do Erged? Tam mieszkają sami dobrzy ludzie – wygnaliby go lub zatłukli kijami, jak tylko wyczuliby od niego smród pogaństwa. Zaufaj mi – powtórzył – znam się na ludziach.
W to akurat Shangors Hallevad nie wątpił.
_________________
Pierwszy Pisarz Forum 2006, 2007, 2009; Podpis Roku 2010

Mój blogasek: http://obserwujacylemur.wordpress.com/
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
lemur
Moderator


Dołączył: 13 Maj 2005
Posty: 5251
Skąd: z Komitetu Centralnego

PostWysłany: Czw Lip 20, 2006 8:57 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

jak ktoś ma ochotę - dalszy ciąg

Po dwudziestu minutach ruszyli dalej na północ. Słońce przygrzewało coraz mocniej. Las porastający zbocza doliny stawał się coraz rzadszy, a po prawej stronie ustępować zaczął miejsce rudawym, kamienistym halom. Właściwie cały czas od wyruszenia, z każdym przebytym kilometrem podróżni nabierali wysokości. Shangors wiedział jednak, że nie ma co liczyć na ochłodę – w Henderodze nawet najwyższe partie gór rzadko widywały śnieg. Co prawda, karczmarz opowiadał wczoraj, że od kilku dni nad górami wisiała gruba zasłona chmur, to jednak deszcz nie spadł tu od kilku tygodni Co za pieprzone miejsce do życia, pomyślał wojownik, zsuwając nieco podróżny kapelusz na tył głowy, by osłonić kark przed palącymi promieniami. Czego tu szuka ten cały Moheb Ar Tarm, którego śledzą już od miesiąca? Szerzyć bluźnierstwa tutaj, wśród niepiśmiennego ludu pasterzy? Shangors nie znał się na zawiłościach doktryny, ale zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że nie miało to żadnego sensu. Ci miejscowi, rozumował, wyznają pewnie swoje bałwany i demony i ani w głowie im przyjmować nowinki z południa. Miał powody do takich rozmyślań – brało się w końcu udział w paru świętych ekspedycjach na barbarzyńskie tereny, paliło się nieco świątyń, burzyło pradawne kręgi – i widziało się ten ogień w oczach spędzonych na te widowiska mieszkańców. Jeśli mieli w dupie nas, uśmiechnął się w duchu wojownik, choć zdawał sobie sprawę, że ani sędzia, ani zakonnik nie podzielili by jego wesołości, to czemu mieliby rzucać się na Ar Tarma i jego diabła? Co to, swoich nie mają? A i wojsko całkiem blisko stoi, po co się narażać.
Tak rozmyślał sobie Shangors Hallevad, prosty choć niegłupi wojownik z Gernei. O czym myśleli wówczas jego towarzysze? Któż raczy wiedzieć?
Po kilku godzinach dotarli wreszcie do rozjazdu. Dalej podążyć mieli w lewo, dość ostro pod górę, w stronę Omg. Szlak wiódł tu obok spalonej i opuszczonej przed laty gospody, z której zostało już teraz jedynie kilka osmalonych krokwi oraz fundamenty. Kilkadziesiąt metrów dalej drogę przecinał niewielki strumyk, łączący się dalej z potokiem wzdłuż którego podróżowali od rana.
- Ta niewielka rzeczka, którą widzisz – Angevius wyciągnął dłoń w czarnej rękawicy w tamtym kierunku – nazywa się Eyhr’n’Valk. Choć wygląda niepozornie, formalnie wyznacza ona kres naszej jurysdykcji. Dalej to już wolne terytorium miejscowych górali. Jak już mówiłem wcześniej, musimy zmienić nieco naszą tożsamość – nie możemy oficjalnie działać jako przedstawiciele Białego Diakonatu. Od tej chwili brat Henze i ja podróżujemy jako wędrowni doktorzy nauk medycznych – obaj znamy się na tym, niczym więc nie ryzykujemy. Brat Henze to od teraz Ladio Rendis, ja zaś – Oufhry Le’snell – jak pamiętasz, są to te same imiona, pod którymi występowaliśmy w Nkas. Ty, Shangorsie, zachowasz swoje imię i występować będziesz jako nasza obstawa. W końcu – młody sędzia uśmiechnął nieprzyjemnie – czasy są niebezpieczne. Jeden Ergynn wie, kogo można dziś napotkać na drodze i kim mogą okazać się przygodni towarzysze podróży? Nieprawdaż?
Wojownik burknął coś niezrozumiale. Chłód i ten subtelny tembr głosu oficera przerażały go i jednocześnie przeprawiały o mdłości. Przez głowę przemknęła mu myśl, że ten człowiek chyba naprawdę lubi ściganie ludzi w celu pozbawienia ich życia, ukrywanie się za różnymi maskami, dezinformację i oszustwo. Nie, takiego życia Hallevad nie mógłby wieść i skrycie nim pogardzał. Wojownik tnie mieczem gdy trzeba, w bezpośrednim boju, nie ściga innych jak pies gończy przez setki kilometrów. Obrzydliwość.
- Oczywiście – mówił dalej nieco zarozumiałym tonem Angevius – z przyczyn formalnych nie możemy urządzić oficjalnego procesu w Omg. Niech przeklęci będą barbarzyńscy, którzy nie chcą oddać się pod opiekuńcze skrzydła Kościoła. Mamy więc dwa wyjścia – porwać Moheba Ar Tarma, przywlec go tutaj, osądzić i zabić, albo… - tu zawiesił głos.
- …albo zarżnąć na miejscu.
Shangors zaskoczony odwrócił się w stronę mnicha, który wyrzekł te słowa. Ich towarzysz odezwał się może dziesiąty raz w czasie całej podróży. Ale coś w głosie tego brodacza a wyglądzie dobrotliwego klasztornego piwowara sprawiło, że Hallevad pragnął, by zamilkł on już na zawsze. To była nienawiść.

* * *

Droga do Omg przypominała raczej szeroką ścieżkę wijącą się wokół kęp ostrych krzewów i coraz częstszych gruzowisk. W początkowym odcinku wiodła przez las, by potem wspiąć się na zbocze góry, której wyniosła, skalista turnia dawała ochronę przez wciąż palącym słońcem. Jechali teraz środkiem hali, nieco powyżej krawędzi lasu. Panowała cisza zakłócana jedynie odgłosem końskich kopyt uderzających w kamienie. Wysoko nad ich głowami krążył jastrząb, który po pewnym czasie odbił w bok i zanurkował w jakieś miejsce niewidoczne z ich pozycji. Przed sobą mieli już góry w całej okazałości – coraz bardziej majestatyczne, ale jednocześnie odpychające. Gdzie im tam do Rekorów, pomyślał Hallevad patrząc na szczyty, gdzie ta zieleń gęstych lasów, zalegający w żlebach śnieg skrzący się w słońcu, ten szum kaskad. Tylko jałowe skały, trochę krzaczorów uporczywie chwytających się nędznej gleby, od czasu do czasu jakiś mało imponujący strumyczek. I jeszcze ten upał. Ten Moheb podróżował przynajmniej w jakichś ludzkich warunkach…tak, z pewnością rzucił teraz jakiś szatański urok, który rozproszył chmury i zesłał na Henderoggę gorące wyziewy z piekieł. Wojownik sięgnął do bukłaka i upił trochę paskudnie ciepłej wody. Jechali teraz w innej kolejności – prowadził brat Henze, który habit zamienił na nieco znoszoną, zieloną opończę i kapelusz. Zatopiony w rozmyślaniach sędzia jechał kilka kroków za Hallevadem. Nie musiał nawet zmieniać szat – nijaki, bordowy płaszcz i lekki kaftan wyglądał jak typowy strój podróżnika, tak samo kupca jak i lekarza. Ich sakwy podróżne również nie wyglądały podejrzanie, a to, że Angevius miał przytroczony do pasa krótki miecz było w tych okolicach całkowicie zrozumiałe.
Shangors od początku wyprawy zastanawiał się, czy ich siły wystarczą, by pokonać ściganego. Czy naprawdę jest on tak niebezpieczny, jak wielokrotnie mówił sędzia? A jeśli tak? Jeśli rzeczywiście zamordował osiem osób w Nu Kal, zastrzelił z kuszy przewodniczącego Białego Diakonatu w Orengoll…może jest się czego obawiać? I jeszcze te opowieści o demonie, który przyzwany przez Moheba spadł na miasteczko nieopodal Nu Kal i rozszarpał kilkoro dzieci. Hallevad widział już na polach boju wiele rzeczy dziwnych i przerażających, ale jednak co Szatan, to Szatan. Z drugiej jednak strony, jeśli łotr rzeczywiście służył złu, jeśli miał na sumieniu tyle zbrodni to nie trzeba być funkcjonariuszem Diakonatu lub fanatykiem religijnym by chcieć zatopić w jego szyi ostrze miecza. Tego ode mnie wszyscy oczekują, westchnął w myśli Shangors Hallevad. Ech, ciężko się myśli w tych górach, z każdym metrem coraz ciężej. Jakaś duchota nad nimi wisi…

* * *

Miało się ku wieczorowi. Akk Kulawy, syn Akka Złotego Topora siedział na ławce przed chatą i patrzył jak jego trzej synowie zganiają bydło na noc. Ubrudzeni po całym dniu pracy, w postrzępionych koszulach pokrzykiwali chrapliwie na brązowe hejor o krótkiej, szorstkiej sierści i prowadzili je w gór zbocza do zbudowanej z kamieni i sękatych pni zagrody. Akk miał prawo być zadowolony – jego stado było największe we wsi, liczyło równo czterdzieści zwierząt, zdrowych i dorodnych. Oj, będzie dużo mleka, dzięki Yt’sh, pomyślał stary góral, można też będzie na jesieni zarżnąć parę…oj, napracował się człowiek to i dzięki bogom będzie miał pomyślność. Na stare lata się wreszcie dosłużył…
- Ojcze! – wyrwał go z rozmyślań dziecięcy głos – podróżni od doliny jadą!
Rzeczywiście, od południa do wioski wjeżdżało trzech mężczyzn. Byli już na wysokości chałupy starej wdowy po Rempuchu, otoczeni szerokim wianuszkiem ciekawej dzieciarni. Chata Akka znajdowała się najwyżej ze wszystkich, tak że stary miał ze swej ławeczki szeroki widok nie tylko na góry ale i na całe osiedle, składające się z kilkudziesięciu niskich i wąskich domów o dachach pokrytych strzechą, rozrzuconych wokół wijącej się zakolami ścieżki. Był już wieczór, dolinę powoli wypełniał mrok, za to na wyniosłych turniach odbijały się ostre promienie zachodzącego słońca. Spędzane do zagród bydło ryczało, z kominów unosiły się dymy – nadchodziła pora kolacji, głównego góralskiego posiłku. Sielanka. Piękny wieczór po pięknym dniu, a i plotek z szerokiego świata się nasłucha – Akk nie wątpił, że podróżni zatrzymają się w ich wiosce, a nawet w jego domu – najbogatszym i największym. Już tam współziomkowie ich pokierują, a gościć przybyszów to honor nie tylko dla gospodarza ale i dla całej społeczności.
Rzeczywiście, po kilku chwilach trzej wędrowcy stali już przed chatą Akka Kulawego. Kilka kroków za nim przystanęła gromadka ciekawej dzieciarni, trochę zaś dalej – równie zaaferowani, ale mniej dający to po sobie poznać, dorośli. Stary gospodarz powoli podniósł się z ławki po czym przez chwilę przyglądał się gościom. Jeden, czarnowłosy i postawny, mimo podróżnego kapelusza sprawiał wrażenie kogoś od lat parającego się wojaczką. Dwaj pozostali…w języku górali było na nich określenie: hrrashimi, gryzipiórki. Pewnie znowu jakiś ziół szukają, albo nie wiadomo czego…
- Witajcie, szanowny gospodarzu – rzekł najstarszy z podróżnych, brodacz o surowej twarzy ascety. Mówił językiem ranhockim, zrozumiałym jako tako zarówno przez henderodzkich górali jak i mieszkańców Przedgórza. Akk nieznacznie skinął głową i czekał, aż przybysz powie coś więcej.
- Jestem Ladio Rendis, doktor nauk medycznych Akademii w Orengoll. To – wskazał na brodatego mężczyznę po swojej prawej stronie – mój pomocnik Oufhry Le’snell. Towarzyszy nam Shangors Hellevad, zawołany wojownik z Gernei. Zdążamy do Omg, by miejscowym ludziom zanieść dobrodziejstwa sztuki medycznej. Poprzednią noc spędziliśmy w osiedlu Hynh’jar – nazwę tą podróżny wypowiedział z błędną, cudzoziemską intonacją – w domu Akka Groźnej Brody, który pozdrawia was, gospodarzu i który przysyła nas w gościnę do twego domu.
- Goście mego brata są i moimi gośćmi – rzekł góral – zejdźcie panowie z wierzchowców, obmyjcie ręce i wejdźcie do mej izby – szerokim gestem wskazał otwarte drzwi do chaty. Jeździec podziękował, po czym wszyscy trzej z widoczną ulgą zeskoczyli z koni, którymi zaraz zajęli się synowie gospodarza. Po chwili pojawiła się żona starego, tęga i czerwona na twarzy góralka z miską wody, której przybysze opłukali ręce. Następnie wszyscy weszli do środka. Chata składała się z trzech głównych pomieszczeń, z których największym było wyłożone krowimi skórami pomieszczenie rodzinne. Pod ścianami stały szerokie łoża, pokryte bogato haftowanymi narzutami. Znajdowało się tu również kilka komód i ciężkich okutych skrzyń. Obok znajdowała się połączona z sypialnią niewielkim korytarzykiem kuchnia, wyposażona w imponujący piec. W całym domu było dość ciemno, nawet w dzień słońce mogło wdzierać się do środka jedynie przez niewielkie otwory w spadzistym dachu. Akk sięgnął więc do jednej ze skrzyń, wyjął ogromną świecę, zapalił ją i postawił na środku pomieszczenia. Jego żona znikła w kuchni.
- Siadajcie, panowie – rzekł starzec, pokazując na ułożone na klepisku miękkie maty – zbliża się już pora kolacji, wybaczcie, że nie mogę was uraczyć żadnym specjałem, do których podniebienia wasze z pewnością są przyzwyczajone, ale my tu prości ludzie, niewiele potrzebujemy.
- My również nie książęta – uśmiechnął się brodacz – ot, wędrowni doktorzy, gdzie nas potrzebują, tam nasz dom.
Cała czwórka zasiadła na matach i przez chwilę siedziała w milczeniu. Po pewnym czasie dołączyła do nich trójka synów gospodarza.
- Do Omg zostało wam niewiele drogi – rzekł Akk, gdy jego żona przyniosła i rozłożyła przed mężczyznami niewielkie gliniane miski – szlak jest dobrze widoczny, dobrze utrzymany. Przed wieczorem będziecie na miejscu. Kto wie, może spotkacie tam takich jednych wam podobnych.
Cala trójka spojrzała na niego badawczo.
- Byli tu jacyś podróżnicy z nizin ostatnio? – zagadnął człowiek zwany Ladio Rendisem
- A byli, byli – odparł Akk i opowiedział pokrótce o dwóch mężczyznach – przyrodniku i jego kuzynie, którzy zmierzali do Omg w celu zbadania tamtejszych ziół i opisania ich w swych księgach. Tamci dwaj również nocowali u niego, w tej samej izbie, przed kilkoma dniami…ale zaraz, kiedy dokładnie…sześć czy siedem, tego już stary góral nie pamiętał. Mówił więc tylko, że uczony ten bardzo się wypytywał o życie w górach, również o wierzenia mieszkańców, o wzory na narzutach i ubiorach. A przecież zioła miał badać…nie to, co kilka już lat temu, kiedy przybył inny hrrashmi, co badał szerokość czaszek u dzieci. Tamten to dopiero był oryginał, aż szkoda, że go lawina kamieni przysypała, gdy się wybrał do starego ołtarza pod Małą Szczerbą. A tak, panowie, to spokojnie tu życie leci, kupcy czasem tylko do i z Omg zdążają, skupują skóry i mleko i zaraz ruszają w dalszą drogę.
Tak rozgadał się stary Akk Kulawy, opowiadał o swojej rodzinie i wiosce, przedstawił synów i żonę, wskazał na ozdobiony ziołami ołtarzyk ku czci swych rodziców i rodziców jego rodziców. W międzyczasie gospodyni podała kolację – pożywny gulasz wołowy z warzywami, po czym zasiadła po prawicy swojego męża i od czasu do czasu kwitowała jego słowa westchnieniami „Oj tak było” albo „Och, bogowie”. Goście tymczasem jedli w milczeniu, ale energicznie, jakby czymś podekscytowani – Akk, choć rozgadany, nie utracił nic ze swej chytrej czujności i dostrzegł, że dwaj lekarze wymieniali co pewien czas porozumiewawcze spojrzenia. Ale dlaczego? Tyle przecież im naopowiadał, może z tych bajań wymknęło mu się coś interesującego tych ahmr, którym to mianem mieszkańcy Henderoggi określali nizinnych mieszczuchów.
Po kolacji podano lekkie piwo i wodę w miedzianych kubkach, będących jednym z desygnatów bogactwa Akka Kulawego i jego rodziny. Teraz język rozwiązał się również starszemu z lekarzy, który opowiedział nieco o ich podróży. Jego pomocnik zamyślił się nieco, zaś wojownik po paru chwilach wstał i wyszedł na dwór.
Było już ciemno. Shangors nieco po omacku oddalił się trochę od chałupy w celu załatwienia potrzeby fizjologicznej, przy okazji płosząc kilkoro ciekawskich dzieciaków, podsłuchujących rozmowę. Po drodze kilka razy potknął się o ostre kamienie – w całej wsi nie paliło się żadne zewnętrzne światło. W głębokich górskich dolinach mrok zapadał bardzo szybko. Ciekawe czy w Omg tak samo…ciekawe czy mają też tam jakiś przybytek uciech…choć kto tam wie tych górali, może to jakieś świętoszki, co kurwy na stosach palą. A i diabli wiedzą, co na to ten tajniak ze swoim pieprzonym mniszkiem-mordercą powiedzą, czy oni w ogóle kiedyś byli z kobietą? Tak rozmyślając Shangors wracał się chaty i tuż przy progu niemal zderzył się z wychodzącym z niej Angeviusem. Nim zdołał wymamrotać jakieś przeprosiny, usłyszał szept sędziego:
- Słyszałeś, Shangorsie? Moheb Ar Tarm jest w mieście Omg. Nie myliłem się, Bóg jest wielki, Araidan ne sandaliga Ramda. Kto wie, może już jutro sprawiedliwość zatryumfuje nad ciemnością – ostatnie słowa wyszeptał podnieconym tonem.
- Na pewno, panie – mruknął wojownik – ale jak to zrobimy? Czy tak jak rzekł brat Hen…
- Brat Henze czasem przesadza w swej chwalebnej gorliwości – uśmiechnął się niemiło oficer Diakonatu – ale wszystko dokona się zgodnie z prawem Bożym. No, wracaj do izby, dotrzymaj towarzystwa panu doktorowi, ja muszę obmyślić parę rzeczy.
- Dobrze, panie – powiedział Shangors – ale mam jeszcze jedno pytanie. Wybaczcie śmiałość, ale co będzie, jak tu z tej wioski przyprowadzą kogoś chorego, w tamtej nic takiego nie było, ale kto wie, co tutaj i co wtedy?
- Nie masz się o co martwić – uspokoił go Angevius – nie będzie żadnych problemów. Nie wybraliśmy naszego przebrania przypadkowo. Na nizinie byliśmy kupcami i udało się doskonale. Teraz nie będzie inaczej. No idź już.
Hallevad wszedł do środka i zasiadł między bratem Henze, który z entuzjazmem opowiadał o wydarzeniach, które nigdy nie miały miejsca i o ludziach, których nigdy nie spotkali, a żoną gospodarza, słuchającą go uprzejmie i co pewien czas, wraz z mężem, potakująca. Angevius Orndby tymczasem, nic sobie nie robiąc z mroku, znalazł drogę do sporego kamienia, usiadł na nim i tak zastygł niczym posąg. O czym myślał? Tego Biały Diakonat nigdy by nie zdradził.

* * *

Trzej łowcy opuścili góralskie sioło bardzo wcześnie rano, gdy tylko słoneczna kula ukazała się na okalającym od wschodu dolinę wyniosłym grzbietem górskim. Jechali raźno, korzystając z porannego chłodu. Krajobraz robił się zaś coraz bardziej odstręczający – co pewien czas wjeżdżali w gęste kępy czegoś, co przypominało rekorską kosodrzewinę, tylko brązową, twardą i kolczastą. Ku uldze Hallevada, na niebie pojawiły się również chmury, które z godziny na godzinę zajmowały coraz większą jego powierzchnię.
Trzy godziny po wyruszeniu z zagrody Akka Kulawego napotkali niespodziewaną przeszkodę. Ścieżkę zatarasowało stado szarych, brzydkich jak noc zwierząt wielkości dzika, o długich uszach i pyskach, wydzielających trudny do wytrzymania smród. Było ich chyba kilkaset, gęsto skupionych przy sobie, wydających dziwne, nieprzyjemne dla ucha dźwięki. Hallevad próbował je rozgonić, ale stado nie robiło sobie nic z pokrzykiwań. Gdy wojownik wyciągał już miecz w celu przyłożenia pierwszemu bydlęciu z brzegu przez grzbiet, z kępy krzewów wychynęła nagle piegowata twarz kilkunastoletniego chłopaka.
- Spokój, panie, ja się tym zająć – krzyknął w łamanym ranhockim, po czym wybiegł na ścieżkę i gwizdnął przeraźliwie. Na ten dźwięk wszystkie zwierzęta jak jedno zastrzygły uszami po czym chrząkając, becząc i warcząc zbiegły niezgrabnie z drogi. Pasterz zaśmiał się, ukłonił i rzucił – No, panie, wolna droga! A spieszyć się, spieszyć bo tańce w Omg ominąć!
- Jakie tańce? – spytał Angevius marszcząc brwi
- A ja nie wiedzieć tak wszy…wszystko – chłopak wzruszył ramionami – hjo znaczyć brat mój, widzieć, ale co? Że mieszkańce tań…tańce hurn’javall shk romum śpiewy, pijatyki! Ha! Jechać, bo ominąć!!!
- Nu Kal! – krzyknął sędzia – ruszamy!
I pomknęli, bo droga szła teraz prosto i równo. Powiał chłodniejszy, górski wiatr. Jadący tuż za sędzią Hallevad zastanawiał się, co przywiodła mu na myśl opowieść pastucha. Nu Kal? No dobra, jedno z miast, które nawiedził Moheb, zamordował tam właśnie osiem osób…ale co więcej? Tańce, jakie tańce? Ale może jak tam tańczą to mają też i dziewczynki?
Ponieważ znacznie przyspieszyli, a droga, mimo że często szła pod górę była dobrze utrzymana, szybko minęli kilka ostatnich osiedli góralskich i gdzieś około godziny szesnastej stanęli na zakręcie oznaczonym wielkim drewnianym palem, na którym miejscowi artyści wyrżnęli podobizny zwierząt oraz napisy w ranhockim i henderodzkim. Głosiły one: podróżniku, zbliżasz się do Omg. Ale dzisiaj coś innego wskazywało również bliskość miasta. Oto naprzeciw nich w pochmurne już niebo bił słup czarnego dymu.
- To już prawie Omg – rzekł Angevius – jesteśmy już bardzo blisko naszego celu. Boże, nie opuść nas teraz. Widzę, że czeka nas ciężkie zadanie.
- Dlaczego? – spytał wojownik – co ma znaczyć ten dym? I dlaczego tak cię, panie, wzburzył bełkot tego chłopa?
- Nu Kal – sędzia wpatrywał się w dym – powiedziałem wtedy Nu Kal. Czy wiesz co zaszło w tym mieście, Hallevadzie?
- No cóż – zmieszał się nieco Gernejczyk – Moheb zamordował tam osiem osób, z czego dwoje dzieci. I znieważył, niech będzie przeklęty – dodał pospiesznie – miejscową świątynię i dom kapłanów. Ale co jeszcze?
- Nie tylko to – Angevius pobladł i zacisnął pięści – ten pies zdradziecki przyzwał tam demona, przyzwał z sukcesem. Z jego pomocą opętał pewną część mieszkańców i urządził z nimi…urządził z nimi karnawał. Ale, Ergynnie uchroń, co to był za karnawał! W ogniu, w rozpuście, w chorej żądzy! Dwa dni i dwie noce trwała na ulicach miasta orgia! Wszyscy, od najmniejszego dziecka, do sędziwych starców dawali upust swym najgorszym chuciom, ach wstyd mnie ogarnia gdy o tym mówię…
- Uprawiali nierząd? – spytał retorycznie wojownik, chcąc nieco sprowokować zwykle opanowanego sędziego
- Nie tylko! – zaskrzeczał nagle i niespodziewanie Angevius – nie tylko seks, ale i każda inna pożądliwość! Rabunek, obżarstwo, morderstwo, wszystko! Ludzie i nie tylko ludzie w zaślepieniu spółkowali ze sobą by zaraz potem rozbijać sobie głowy i okradać się nawzajem. Powstał chaos, którego nie można było opanować – reszta mieszkańców zabarykadowała się na zamku i wznosiła modły o ocalenie. A w samym środku wiru zbrodni siedział ten odstępca, ten psi pomiot, ten skurwysyn! – darł się sędzia, aż mu żyły na szyi nabrzmiały – on to wszystko sprowadził! Gdyby nie szybkie przyjście wojska, kto wie jakby się to skończyło!
Zakończył tę przemowę i westchnął ciężko. Wojownik patrzył na niego zafascynowany. Więc to jednak nie była tylko chłodny profesjonalizm tajnej policji ale prawdziwa zapiekła nienawiść, jak u brata Henze? Któż mógł rozgryźć tych diakonów, sędziów, oficerów? Na pewno nie taki prosty wojownik….
- Wygląda na to – rzekł znów Orndby, tym razem swoim zwykłym ,beznamiętnym głosem – że to samo zaszło tutaj w Omg. To zmienia nasze plany. Nie mamy do czynienia już tylko z Mohebem i jego sługą, ale pewnie z całą gromadą opętanych nieszczęśników. Musimy więc działać inaczej. Nie możemy po prostu wjechać z hukiem do miasta…a już na pewno nie w dzień.
- Może lepiej w dzień, skoro to demon…
- Ach – machnął ręką sędzia – nie znasz się przecież, drogi woju. Dla demona i dla opętanych to żadna różnica, to nie umarlaki, żadne tam licze czy upiory. Musimy zaczekać do nocy, potem wkraść się do miasta…i porwać Moheba.
- Antarani nem sallvitude Mohebo alri samo hantore! – krzyknął nagle brat Henze w wewnętrznym języku kościelnym, którego Shangors nie rozumiał ani trochę – Kai sallbanda ormi? Neo, neo! Almir nem sallvitude!
- Ento sallvitude nisero campinde! – odkrzyknął wyraźnie oburzony sędzia i Shangors stał się nieoczekiwanym świadkiem gwałtowanej kłótni między dwoma funkcjonariuszami Kościoła. Trwało to może pięć minut, gdy wreszcie czerwony na twarzy Angevius krzyknął widać coś tak mocnego, że mnich zamilkł, zacisnął tylko ręce na uździe, tak że aż zbielały. Następnie sędzia, nie komentując sporu ani słowem wyjawił im swój plan. Teraz mieli znaleźć jakieś miejsce, w którym poczekają na zmierzch. Potem zostawią konie, podkradną się do miasta…
- …a potem będziemy musieli niestety improwizować – zakończył.
_________________
Pierwszy Pisarz Forum 2006, 2007, 2009; Podpis Roku 2010

Mój blogasek: http://obserwujacylemur.wordpress.com/
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
McBurak



Dołączył: 30 Gru 2004
Posty: 944
Skąd: Kraków

PostWysłany: Czw Lip 20, 2006 10:04 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Jak bede mial sile, to profesjonalnie skomentuje. Obiecuje Wink
_________________
i can lead the nation with a microphone
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
mumin_king



Dołączył: 14 Cze 2006
Posty: 6343
Skąd: Rzekuń

PostWysłany: Pon Lip 24, 2006 12:32 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

A o to moje wypociny:

Ta historia przytrafiła się znajomemu mego znajomego a on sam był tego naocznym świadkiem. Ten, siedząc przy wykrywaczu kłamstw, który był zaprogramowany tak by w razie oszustwa porazić prądem o napięciu 5V, opowiedział mi tę historię, która mnie zaszokowała. Tak, więc pragnę, aby czytelnikami tej opowiastki byli tylko ludzie o mocnych nerwach. I jeszcze jedno: z uwagi na bezpieczeństwo osób występujących w opowiadaniu ich godność zostaje całkowicie zmieniona.

Był piękny ranek kolejnego maja 2003 roku. Piękny ze względu na pogodę, lecz było coś, co go momentalnie obrzydzało. Tym czymś była szkoła. Na szczęście w głowie pozostawała myśl, iż tylko jeden miesiąc trzeba będzie męczyć się codzienną, pięciodniową harówką, męczyć. Nasz niczego świadom bohater, wyszedł właśnie ze swego mieszkania w wieżowcu i obrał kierunek wschodni, gdyż tam znajdowała się jego szkoła. Był to normalny trzynastoletni chłopak (rocznikowo- czternastoletni), który uczęszczał do jednego z Tępołęckich gimnazjów. Miał krótkie włosy i sympatyczną twarz, był trochę tęgi i przez ramię dźwigał plecak. Zwykle towarzyszył mu kolega ze szkolnej ławki, lecz tym razem nie zaszczycił go swym przybyciem. Więc kroczył samotnie drogą do piekła. W jej trakcie nic szczególnego się nie wydarzyło. Bo, co mogło się wydarzyć w liczącym blisko pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, mieście. Co, mogło się wydarzyć w mieście gdzie mieszkał słynny gwałciciel-morderca? Co, mogło się wydarzyć w mieście gdzie, co roku w nurtach jego rzeki ginęło kilka mieszkańców? Co, mogło się wydarzyć w mieście, gdzie połowę sklepów „sponsoruje” mafia Pruszkowska? Na wszystkie te pytania odpowiedź jest banalnie prosta. Nic. Nic się nie mogło zdarzyć, bo gwałciciel-morderca miał już sześćdziesiąt lat i pewnie stracił popęd seksualny, bo matki codziennie przeszukiwały tzw. dzikie plaże, na których często przebywali wagarowicze pragnący zaspokoić swą żądze wejścia do chłodnej wody, bo mafia Pruszkowska nie witała w Tępołęce od lat. Więc nasz krótko włosy i nieco pulchny bohater maszerował do szkoły. Tak się nasz biedaczek za maszerował, że nie spostrzegł „drzwi do piekieł” jak często nazywane jest główne wejście do szkoły i w nie, łagodnie mówiąc, przywalił. Ale otrząsnął się szybko i pociągnął za poręcz, która była niechlujnie przyspawana do drzwi. Znalazł się w środku i zaczął rozglądać się za wolnym miejscem by móc zmienić swe niewygodne adidaski na bardziej komfortowe halóweczki. Po krótkiej chwili wypatrzył miejscówkę i podążył w jej kierunku. Gdy usadowił się wreszcie na ławce i począł zdejmowanie swych, utytłanych w ziemi, buciorów, poczuł czyjąś obecność. Podniósł głowę i po oswojeniu się z myślą rozpoznania kogoś, powiedział:
- Siema, Sylwek!
- Siema, Marcin! – odpowiedział gościu, ślęczący nad naszym bohaterem.
Sylwek, jak miał na imię owy koleś był nieco niskim chłopakiem w okularach. Był ścięty na „jeża” i lubił nosić luźne ciuchy z powodu, których był nazywany przez kolegów bucem. Trzeba dodać, iż też nie należał do wysportowanych, chociaż zawsze udawało mu się to maskować pod bluzami.
Sylwek przysiadł się do Marcina i po chwili zaczął także zmieniać obuwie. Mimo, że zmienianie butów nie jest bardzo czasochłonnym zajęciem obydwaj robili to dość mozolnie. Na szczęście i zmienianie butów musi się kiedyś skończyć, nie inaczej było i w tym przypadku. Obydwaj kumple wstali wzięli ze sobą tornistry oraz reklamówki z obuwiem i postanowili pójść do szatni by pozbyć się ciężkich adidasów. Niestety szatnia była zamknięta, co świadczyło o tym, iż trzeba stawić czoła pokoju szatniarek, co nie należało do miłych spraw. Marcin zaproponował by zagrali w papier-nożyce, gdyż żaden z obydwu nie kwapił się do podejścia w pobliże pokoju z trupią czaszką narysowaną na szybie (jeden z najlepszych dowcipów, jaki zrobili uczniowie tej szkoły). Gdy przegrał pierwszą rundę, zwątpił w zwycięstwo, lecz niezwykła determinacja tego chłopaka pozwoliła mu wygrać nad sfrustrowanym kolegą. Cóż, przegrał a co z tym idzie to on musiał pierwszy ujrzeć szatniarki jednego z Tępołęckich gimnazjów. Podchodził powoli i spokojnie, starał się nie robić nerwowych ruchów. A gdy wreszcie doszedł, zastukał w drzwi. Stał jak na skazanie, zdążył jeszcze odwrócić głowę w kierunku Marcina, gdy otworzył się drzwi. A nich stała garbata, tęga, stara i do tego potwornie brzydka kobieta. Patrzyła na Sylwka przeżuwając tytoń. Ten starał się nie patrzyć jej w oczy, jego wzrok błądził po pokoju szatniarki. Spostrzegł w nim jeszcze dwie osóbki, mężczyznę i kobietę. Obydwoje byli równie starzy, co kobieta w drzwiach, lecz nieco innych postur. Mężczyzna był wysoki i nie wyglądał na chuderlaka aczkolwiek przesadnie gruby też nie był. Twarzy nie zobaczył, bowiem trzymał on ją spuszczoną w dole, jakby czegoś szukał. Kobieta natomiast, była chuda do kwadratu a do tego niziutka jak jakiś krasnal. Twarz miał wypudrowaną i nie wiele można było z niej wyczytać. Sylwek, więc o tych trzech osobach wiedział na pewno jedno, są wredne jak krety na wiosnę. Nagle kobieta stojąca w drzwiach splunęła w bok i okazało się, iż nie żuła ona tytoniu tylko karalucha. Nabrała powietrza w płuca i ryknęła:
- Czego!
- Jjjjjjjaaa chcichiachia…chciałem odododod…oddać buty. – wyjąkał Sylwek
- Danka! – krzyknęła w kierunku niskiej i chudej kobiety – To twoja broszka!
Kobieta wstała z miejsca a na nie usiadła tęga baba. Chuda machnęła mu, żeby szedł za nią. Sylwek pokornie poszedł za szatniarką w stronę szatni, po chwil dołączył do niego Marcin, który poklepał go tylko po ramieniu.
- Następnym razem ty idziesz! – burknął tylko pod nosem Sylwek
-Taa…jasne. – mruknął sobie pod nosem Marcin
Nagle szatniarka odwróciła się i powiedziała:
- Stójcie, chyba minęliśmy szatnie!
Rzeczywiście, byli już parę metrów za szatnia. Wrócili, więc i oddali, co mieli do oddania mieli już skierować kroki pod salę, w której mieli zacząć lekcję, gdy ktoś wydarł się na całą mordę:
- Pani zaczeka!!!!-
Marcin z Sylwkiem odwrócili się. Zobaczyli, chudego chłopaka o pociągłej twarzy. Tak nie mieli wątpliwości to był Marcin. Marcin miał tak samo na imię jak Marcin. A żeby koledzy nie mieli trudności z przywoływaniem ich do siebie obaj zostali nazwani innymi ksywkami. Marcin z lekką nadwagą został nazwany Archonem a Marcin o pociągłej twarzy Krawcem (z racji nazwiska, które brzmiało Krawiecki).
On też pędził nieubłaganie z torbą w ręku w stronę szatni. Był niezwykle szybki, co sprawiło, że zdążył dobiec jeszcze przed jej zamknięciem. Oddał obuwie i za chwilę dołączył do kolegów.
- Siema. – powiedział, podając dłoń do kolegów i po chwili dodał - Ty, co my w ogóle mamy?
- Chyba informę. – odpowiedział na pytanie Sylwek – Pod dwadzieścia dziewięć.
Tak, więc cała trójka skierowała kroki pod salę dwadzieścia dziewięć. Droga do niej nie była długa i szybko dotarli na miejsce. Zobaczyli tam jak jakiś chłopak szybko konsumuje batona i równie szybko zajarzyli, że to ich kolega Józef Kryszak.
Wyglądał on mniej, więcej jak skrzyżowanie Sylwka z Krawcem tzn. był niski i chudy a jego główną zaletą i wadą było rozśmieszanie (wadą, bo czasem ktoś się na niego obraził z tych jego dowcipów).
- Siemano! – krzyknął do zbliżających się już kolegów
- Co tak szybko zjadłeś tego batona? – zapytał ironicznie Sylwek – Przecież byśmy go ci nie zjedli.
- A ten swoje. – odrzekł Józef – A tak w ogóle, Krawiec choć na stronę.
- No, dobra. – powiedział zdziwiony Krawiec – Ale, po co?
- Choć, nie piernicz! – wrzasnął Józef
Krawiec z Józefem poszli na stronę a pozostała dwójka, czyli Archon i Sylwek w tym samym czasie usiadła na ławce. Panowała niezręczna cisza i co chwila było słychać „No, ale Krawiec!”.
Rozmowa Józefa z Krawcem trwała już dosyć spory czas. Sylwek z Arhonem znudzeni patrzeniem jak Krawiec stoi spokojnie i potrząsa przecząco głową, gdy Józef nerwowo gestykuluje. Obydwaj dobrze wiedzieli o co chodzi, bowiem nie było dnia by Józef nie poprosił Krawca o pieniądze. I chociaż ten, na początku się nie zgadzał to i tak wkrótce Józef dopinał swego. Trzeba też dodać, że czasem Krawiec pieniędzy mu nie dawał. Wtedy zwracał sie do Archona i w ostateczności do Sylwka.
Archon był już znudzony całym tym teatrzykiem i postanowił, że sprawdzi, która jest godzina. Była 9:29 a lekcja zaczynała sie, o 9:50 więc mieli jeszcze dwadzieścia jeden minut. Kiedy Sylwek to usłyszał twarz skwasiła mu się jeszcze bardziej. Chciał on by było już po całym dzisiejszym dniu i żeby mógł pokopać sobie, zaraz po nich, z kolega spod bloku w gałę. Wtem usłyszeli głośne „Witam!”. Obrócili głowy i spostrzegli grubego gościa o śniadej karnacji i owalnej głowie. To szedł kolejny kolega z ich klasy Limak Kwadratowy. Niewtajemniczonych może dziwić jego imię. Jednak uchylę rąbka tajemnicy. Limak to imię cygańskie, bo z rodu cygańskiego wywodził się Kwadratowy nazywany w skrócie przez kolegów Kwadrat. Warto też dodać, że Limak był najlepszym uczniem w klasie i bardzo lubił przedmioty ścisłe, szczególnie matematykę.
- Siema. – odpowiedzieli koledzy
I wtem, wkurzony Józef podszedł do Archona a zaraz za nim, dumny niczym paw, Krawiec.
- Archon… - zaczął błagalnie
- Nie! – szybko odpowiedział Archon
-Ale, Archon… - popatrzył na niego słodkimi oczami
- Nie! – dla Archona temat był już skończony
Józef zdenerwował się jeszcze bardziej i zaczął wykrzykiwać. Coś o żydach, skenrusach, Szkotach i o dupie Maryni. Nareszcie ochłonął i podszedł do Sylwka.
- Sylwek… - znów na litość próbował naciągnąć kolegę Józef
Ten jednak nic nie powiedział. Tylko popatrzył się na niego niczym na głupiego, co mogło znaczyć tylko jedno, NIE. Dalszy przebieg wydarzeń był nieco inny od tych dotychczas. Józef spokojnie usiadł tłumiąc w sobie negatywną energię jak uzbierała się podczas rozmów z trzema kolegami.
Archon ponownie spojrzał na zegarek była już 9:36, za cztery minuty zaczynała się przerwa a z chłopaków z ich klasy (bo dziewczyny miały informatykę oddzielnie) byli ciągle tylko oni. Lecz znów ujrzeli jak dwie, męskiej postury, sylwetki idą w ich kierunku. Kiedy podeszli bliżej rozpoznali w nich swoich kolegów z klasy. Pierwszy z nich był średniego wzrostu i miał śniadą cerę. Przez koleżanki z klasy był uważany za ideał chłopaka. Był wysportowany, przystojny, inteligentny, czyli miał wszystko to, czego dziewczyny potrzebują. No może poza poczuciem humoru, chociaż i żartami potrafił nie raz rozbawić. Jego imię też (jak uważały dziewczyny)nie odstawało ideału a brzmiało ono Karol. Drugi z nich był tego samego wzrostu, lecz był już nieco grubszy. Ten nigdy nie podawał swego imienia kazał do siebie mówić ksywką (nawet nauczycielom) -Kajak. Jego wadą było, żeby to łagodnie nazwać, brak inteligencji, nawet na najprostsze pytanie na klasówce nie potrafił odpowiedzieć (przykład: początek roku szkolnego, klasówka z matematyki z pierwiastków, najłatwiejsze zadanie, pierwiastek z czterech, odpowiedź prawidłowa- dwa, odpowiedź Kajaka- żadna). Zresztą, Kajak też znany był z pożyczania floty od Krawca.
- Siema chłopaki! – krzyknął, zbliżający się do siedzących na ławce kolegów, Karol
Cóż mieli robić, odpowiedzieli i znów wszyscy zamilkli. A czas przerwy zbliżał się nie ubłaganie. Już mniej, więcej dwie minuty zostały do jej rozpoczęcia a przerwa zwykle trwa dziesięć minut (zwykle, bo czasem woźny zapomni i przedłuży ją o kolejne dziesięć). I kiedy wszyscy mieli, co raz bardziej smutne miny, Kajak zapytał:
- Eee…Chłopaki uciekamy z pozostałych lekcji.
- Kajak z jakich pozostałych? – zapytał Józef – Przecież jeszcze ich nie rozpoczęliśmy.
- Eee…Mam na myśli te po informie. – zgrabnie wywinął się Kajak
- No w sumie to by można było. – rzekł jeszcze bardziej znużony Archon – Ale gdzie?
I w tym momencie rozległ się po korytarzu dźwięk dzwonka, który był wybawieniem dla będących na lekcjach uczniów. Jednak dla naszych bohaterów nie oznaczało to nic dobrego. Musieli oni teraz wytężyć struny głosowe, bowiem zapanował harmider.
- No, konkretnie to ja mam pewien pomysł. – wydarł się Karol
- Jaki? – zapytali wszyscy po za Archonem, któremu nie chciało się krzyczeć
- Pójdziemy na „rogala”! – odrzekł tryumfalnie Karol
- A gdzie to? – zapytał go Krawiec
- Na przeciwko elektrowni a konkretnie po drugiej stronie rzeki. – odparł klasowy macho
Cała szóstka która słuchała go (dla przypomnienia: Archon, Sylwek, Krawiec, Józef, Limak i Kajak) zaśmiała się. Wszyscy wiedzieli, że elektrownia znajduje się z pięć kilometrów od miejsca w którym teraz przebywają.
- Ty chyba żeś oszalał. – powiedział Sylwek – Nie Limak?
- Ja tam niegdzie i tak nie idę. – odrzekł Kwadrat
- Ja tam proponowałem tylko.- rzekł nieco zmartwiony Karol
- A co to ten „rogal” – znowu spytał Krawiec
Kajak z Józefem złapali się za głowy i zaczęli się głośno śmiać, ale tylko oni wiedzieli z czego. Z całego zajścia wychodziło, że z tego, iż Krawiec nie wiedział co to „rogal”, ale Bóg ich tam wie o co im się rozchodzi.
- Krawiec… - rozpoczął Józef – „Rogal” to taki zbiornik wodny do którego przychodzą bardziej obeznani tępołęczanie.
- Aha. – zakumał Krawiec – Ja tam mogę iść. Wszystko byle się wyrwać z tej szkoły.
- No więc idę ja i Krawiec. – wyliczał na palcach Karol – Ktoś jeszcze?
- No ja mogę iść. – powiedział Kajak
- To jest nas trzech – kontynuował Karol – Ktoś jeszcze?
- To jak jest już was trzech, - rozpoczął zdanie Józef – to idę i ja.
Wtedy Archon z Sylwkiem popatrzyli się na siebie. Mieli do wyboru albo zostać tu razem z Limakiem i przez pozostałe sześć lekcji być skazanym na siebie albo pójść z czteroma kolegami na długą wyprawę, która zakończy się na wejściem do chłodnej wody (a dzień był gorący jak na Krecie).
- My też idziemy. – odkrzyknęli szybko obydwaj, widać przerosła ich myśl o zostaniu w szkole
- Dobra, uzgodnione po tej lekcji spierniczamy na „rogala” – krzyknął radośnie Karol
I w tym momencie zadzwonił ponownie dzwonek, co oznaczał oczywiście rozpoczęcie lekcji.
Na lekcji informatyki nic specjalnego się nie działo. Pan Zdzisław Mamut (nauczyciel) powiedział im, że dziś święto, bo dostał wypłatę i, że mogą sobie pobuszować po Internecie (jak zwykle starsi ludzie nie wiedzą, że nie mówi się pobuszować tylko posurfować, ach…). Tylko sprawdził listę obecności i poszedł na zaplecze. Wtedy Kajak zaczął wchodzić na strony pornograficzne a pozostali zajęli się graniem w Quake III.
Wreszcie w całej szkole rozbrzmiał dzwonek. Cała szóstka zebrała się pod szatnią (Limak postanowił się dokształcać). Pisałem, że najtrudniejsze zadanie miał Sylwek, ponieważ musiał stawić czoło pokoju szatniarek? Myliłem się, najtrudniejsze zadanie czekało teraz całą szóstkę, bo musieli przekonać szatniarki, że już skończyli lekcje.
- To, co robimy? – zapytał Krawiec
- Musimy oddać numerki do szatni. – rzekł odkrywczo Kajak
- Ale Kajak mu chodziło to jak mamy tego dokonać. - zaczął tłumaczyć koledze Karol
- Mam plan. – powiedział Józef – Powiemy, że Kajak jest chory i musimy go odprowadzić do domu.
- To nie przejdzie. – powiedział Archon
- Dlaczego? – zapytał zbulwersowany jak zwykle Józef
- Widziałeś kiedyś by jednego chłopaka odprowadzało do domu pięciu kolegów. – odpowiedział trzeźwo Archon
- To może powiemy, że idziemy z statystą do parku. – próbował dalej Józef
- Dobre. – wtórował mu Sylwek – Tylko musimy uzgodnić jak on ma wyglądać.
Wtedy wszyscy pogrążyli się w zadumie. Po chwili postanowili, iż każdy doda od siebie jakąś część jego twarzy i po sprawie. Kiedy koledzy zorientowali się, że żaden z ludzi przebywających obecnie na korytarzu nie pasuje do ich rysopisu doszli do wniosku, że po prostu podejdą do szatniarek i zażądają swych rzeczy.
Podeszli, zrobili poważne miny i zaczęli:
- Chcemy odebrać obuwie! – rzekł stanowczo rozgarnięty Kajak
- CO???!!! – ryknęła szatniarka – A co się stało??!!!
- Bbbbboooo mmmmyyy sssskońńńccczzyliiiiśmmmyy juuużżż… - zaczął jąkać się Kajak
- CO????!!! – chłopcy usłyszeli ponowny krzyk szatniarki – Nie kłam!!! Nikt nie kończy o…. Danka, która godzina? – zapytała koleżankę obok nasza sympatyczna pani
- 10:40 – odpowiedziała Danka przeżuwając następnego…brrrr…karalucha
- A, dzięki….Nikt nie kończy o 10:40!!! – znowu ryknęła szatniarka
- Kończą, ale pierwszaki, oczywiście z podstawówki… - poprawiła kumpelkę Danka
- No… - nastała chwila ciszy, po czym szatniarka zwróciła się do chłopców – A wy, do której klasy chodzicie?
- Pierwsza „I” – wyskoczył Krawiec i jednocześnie dostał po łbie od kolegów za to, że wymienił ich prawidłową nazwę klasy
- To zmienia postać rzeczy. – coś złagodziło – Dajcie numerki.
Teraz sytuacja się diametralnie zmieniła, Krawiec był klepany po plecach przez kolegów jako ten, co uratował ich wypad na „rogala”.
Chłopcy jeszcze trochę czekali na obuwie i po około dziesięciu minutach dostali swoje chodaki, których nawet niż zmienili i wyszli ze szkoły.
- Ty Zocha ja naprawdę miałam na myśli pierwszaków z podstawówki, - zaczęła prawić morały Danka – a ty puszczasz już nie tylko siebie a i jakieś dzieciaki z 1 „i”?!
- Zamknij się już, - krzyknęła Zośka – Zaraz pójdziemy do wychowawczyni 1 „i”… A ona już zajmie się tymi zbiegami…Będą mieli nauczkę…. Hahahahahahahahahahaha…..
- Weź już przestań się tak śmiać. – uspokoiła Zośkę Danka – I nie, my pójdziemy tylko ty pójdziesz ja muszę na chwilę do pana Zenona skoczyć, bo się krzesło złamało.
- Taa…jasne, idziesz dupy dać. – powiedziała cicho Zocha
- Co? Co tam mruczysz? – na szczęście Danka nie słyszała wulgaryzmu Zośki
- Nie, nic. To ja idę tej wychowawczyni 1 „i”. – powiedziała Zośka i na tym zakończymy

* * *

Jest piękny dzień kolejnego dnia maja 2003 roku. Nic go nie obrzydza. Tego dnia może być już tylko lepiej. Szóstka chłopaków wymknęła się podstępem ze szkoły i skierowała swe kroki na tzw. „rogala”. A imiona, bądź przydomki ich brzmiały: Archon, Sylwek, Krawiec, Józef, Karol, Kajak. Jednak zanim ta drużyna obrała kierunek „rogala” zaszła do sklepu. Dlaczego? Bo Kajak chciał wymienić patyczek z Big Milka…
No, więc była już mniej-więcej godzina 11:30, kiedy weszli na tzw. „Stary Most”. Droga im się specjalnie nie dłużyła, bowiem głównym tematem była ich „The Great Escape” ze szkoły i to, że za jakieś półtorej godziny będą pluskać się w chłodnej wodzie. Około godziny 11:35 zeszli ze „Starego Mostu” i skierowali swe kroki na ostatnią, choć długą prostą. Ta droga nie była jakaś nadzwyczajna oprócz tego, że w trakcie powrotu zajdą na tzw. „Popioły”


Od Autora: tekst nie dokończony, ale od długiego czasu cierpię na brak weny.
_________________


GGP - na spotkanie ze świeżoscią

Bój się bloga NOWOŚĆ Exclamation BLOG MUMINA Exclamation

wg Matteya - bardzo sprytne ALTER EGO.
Zwycięzca Queenwizji - grudzień 2012
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora Numer GG Tlen WP Kontakt
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Wto Paź 24, 2006 6:40 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Szybkie pytanie: czy istnieje analogiczny temat dotyczący poezji i wierszy? Szukałem i nie znalazłem, ale wolę się jeszcze upewnić, zanim założę nowy topic Wink Może ktoś jest lepiej doinformowany...
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
CORAX



Dołączył: 05 Lip 2004
Posty: 3277
Skąd: Coraxstadt

PostWysłany: Wto Paź 24, 2006 6:47 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Uuu, nie dostrzegam nigdzie, a szkoda Sad bo na pewno był, zamieszczałem w nim moją kontynuację Jagnięcia i wilków, tee hee.
(seria too much free time whilst sitting in the class)
_________________


Ostatnio zmieniony przez CORAX dnia Wto Paź 24, 2006 6:48 pm, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora
Just_A_Poor_Girl15



Dołączył: 01 Paź 2005
Posty: 657

PostWysłany: Wto Paź 24, 2006 6:48 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

smiem twierdzic,ze nie istnieje Wink.Zakladaj,zakladaj,bo mi sie przyda Razz Twisted Evil.
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Sob Lis 25, 2006 9:49 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Demonstracyjna wersja czegoś, co w zamyśle ma być 'czymś większym' Wink Pierwszy rozdział, mówiąc po ludzku. Zapraszam do lektury i proszę o opinie:

CZĘŚĆ I - Toni, 8 grudnia 2006 r.

----------------------------------------------------
1

Szedłem powoli przez park miejski, z dłońmi w kieszeniach dżinsów i słuchawkami na uszach. Miniaturowy klon Justina Hawkinsa, uwięziony w odtwarzaczu, właśnie zachwalał piskliwym falsetem jakieś nowe dragi. Pomimo zimowej pory roku, przez chmury przebłyskiwały promienie słońca, a ciepły wiaterek rozwiewał moją bujną grzywę. Było prawie południe i pewnie gdybym nie słuchał muzyki, doszłoby do moich uszu bicie dzwonów z wieży pobliskiego kościoła.

Zerknąłem w górę na potężny zegar, z pozłacanymi wskazówkami i rzymskimi cyframi dookoła tarczy. Do rozpoczęcia pracy pozostał mi jeszcze prawie kwadrans, a biblioteka znajdowała się jakieś pięćset metrów dalej, więc usiadłem na parkowej ławce, wyłączyłem sprzęt i rozejrzałem się dookoła, wdychając mroźne, orzeźwiające powietrze.

Drzewa nie szumiały, bo nie mogły - liście opadły jakiś miesiąc temu, a opady śniegu zdążyły już w tym roku tradycyjnie zaskoczyć drogowców. Była połowa grudnia, a ja miałem dwadzieścia cztery lata i zasuwałem do pierwszej prawdziwej pracy w moim życiu.

Po ukończeniu studiów historycznych, przez parę miesięcy szwendałem się bez celu po mieście, zaczynając każdy dzień kacem, a kończąc pulsującą w skroniach banią. Zdarzało mi się też przesiadywać na tej samej ławeczce, na której właśnie się znajdowałem, spalając kilka kopciuchów trawki, albo walcząc z flaszką taniego wina. Swoje niepowodzenia w poszukiwaniu pracy usprawiedliwałem bardzo łatwo - przekonywałem sam siebie, że o ile ludziom wychowanym w domu dziecka jest ciężko coś osiągnąć w życiu, o tyle osieroconym w młodym wieku bywa ciężko do potęgi. Oboje rodziców straciłem, gdy byłem na studiach.

Nasze miasteczko - Rudna - jest nieduże, ale potrafi zapewnić sporo atrakcji bezrobotnym, samotnym magistrom. Mamy bibliotekę, zoo, dwa kościoły i jakieś trzydzieści spelunek - po jednej na każdy dzień miesiąca.

Wreszcie jednak, w bezsensownym życiu początkującego alkoholika, jakim powoli się stawałem, nastąpił przełom. Jedna z moich licznych ciotek wzięła sprawy w swoje ręce - załatwiła mi robotę w miejscowej bibliotece, opłaciła czynsz za wynajmowane mieszkanie na pół roku z góry, kupiła garnitur i dała porządnego kopniaka w moją kościstą dupę. Nie wiedziałem - dziękować, czy obmyślać plan zemsty? Jedno było pewne. Nic już nie będzie takie samo.

Od tamtego czasu przepracowałem cztery dni - zacząłem w poniedziałek, a właśnie mieliśmy piątek. Sama robota była całkiem znośna. Chyba każdy chciałby siedzieć od dwunastej do dwudziestej za biurkiem, czytać horrory Kinga i od czasu do czasu wydawać książki wypindżonym studentkom? Dziwiło mnie co prawda, że jeszcze mi za to płacą, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby - zwłaszcza jeśli są sztuczne i śmierdzą starym kołaczem, jak proteza mojej ciotki.

Na grono współpracowników również nie mogłem narzekać - ekipa była w porządku, na tyle zresztą rozrywkowa, na ile pozwala na to specyfika zawodu bibliotekarza. Zresztą, dość powiedzieć, że właśnie tego dnia miała się odbyć powitalna impreza, związana z moją skromną osobą. Zaraz po pracy planowałem udać się do mieszkania jednej z kobitek, gdzie w gronie rozochoconych pracowników umysłowych, miała się odbyć uroczysta inicjacja. To tłumaczyło, dlaczego włożyłem swoje najlepsze dżinsy.

Tylko jeden z bibliotekarzy budził moją niechęć - Marcin Brenstein, którego w myślach nazywałem Brainstorm. Wydawało się co prawda, że facet nie ma mózgu, ale pod kopułką z pewnością trafiały się burze z piorunami, wymierzonymi w przeciwników Nieskalanego Narodu Żydowskiego. Brainstorm na pewno był obrzezanym capem przed sześćdziesiątką, miał ogromne czoło, semicki nos i ubierał sraczkowate sweterki utkane z czystego moheru. Znielubiłem go z wzajemnością od pierwszego spojrzenia. Najgorsze było to, że koleś też miał być na bibce.

Westchnąłem i pomacałem prawą dłonią po kieszeni kurtki. Portfel, paczka papierosów i dilerka z zielskiem. Nagle nabrałem wielkiej ochoty, żeby spalić sobie jakieś pół grama, albo chociaż niedużą kostkę bulionową, ale szybko odpędziłem te myśli. Cały ten towar miał być na wieczór, a gdybym go zużył, nie tylko zostałbym bez niczego, ale dodatkowo udowodniłbym sobie, że dawanie ciała to moja specjalność.

Wyjąłem więc papierosa, odpaliłem i zaciągnąłem się głęboko. Przyjemny dymek trochę uspokoił moje poszarpane nerwy - rozsiadłem się wygodniej i rozejrzałem dookoła.

Na trawniku leżały resztki śniegu, który spadł tej nocy - parkowe ścieżki wyglądały jak ciasto czekoladowe posypane cukrem pudrem, po którym biegały bachory w kolorowych kurtkach. Jakieś dwie kobiety spacerowały z psem, a w zaroślach dostrzegłem miziającą się parę nastolatków. On miał okulary w rogowej oprawie i pryszcze wielkości porzeczek, a jego partnerka wyróżniała się krzywym nosem i sianowłosą, sześcienną głową. Idealny materiał na parę bibliotekarzy. Bywa.

Pozbyłem się z umysłu pociągającej wizji gromadki bibliotekarzątek i spojrzałem na powierzchnię niedużego stawu, rozciągającą się przede mną. Pomimo lekkich przymrozków, tafla jeziorka nie zamarzała, a nawet pływała po niej gromadka kaczek. Gwizdnąłem cicho, zastanawiając się, ile musiałaby wynosić stawka zakładu, żebym zmusił się do zanurzenia w tej wodzie. Bycie kaczką dawało jednak duże korzyści - począwszy od odporności na zimno, kończąc na szansach objęcia wysokich urzędów państwowych.

Jeszcze jeden rzut oka na zegar, szybkie obliczenie matematyczne i uwzględnienie czynników losowych - wszystko to utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam jeszcze chwilkę. Poza tym, odbierałem zmianę od Brainstorma, więc drobne spóźnienie także wchodziło w grę. Chryste, ależ ja go nie lubiłem!

W parku było naprawdę przyjemnie - cisza, spokój i przejrzyste powietrze, nadawały temu miejscu sielankowego charakteru. Para nieudolnych kochanków zniknęła z krzaczków, a kobiety, dzieciaki i psy, przeniosły się trochę dalej. Byłem prawie zupełnie sam i bardzo mi to odpowiadało. Po raz ostatni zaciągnąłem się fajką, pstryknąłem niedopałek gdzieś za siebie i wstałem z ławeczki. Włożyłem dłonie w kieszenie, po czym podszedłem do brzegu jeziorka.

Na niebie zamajaczył kształt latawca, wyobrażającego czarną sylwetkę roześmianego kościotrupa. Prześledziłem wzrokiem bieg linki, przyozdobionej kolorowymi bibułkami, jednak nie byłem w stanie zauważyć, kto jest “pilotem” zabawki. Sznurek ginął nad horyzontem, w łysiejących koronach pobliskich drzew.
Zakaszlałem i w tym samym momencie dobiegł mnie zachrypnięty głos, któy zadziwiająco poprawnie odśpiewał: “Dmuchawce, latawce, wiatr...”
Odwróciłem głowę.

Moim oczom ukazała się pokraczna postać. Wiele nocy spędziłem już w naszym parku i widziałem mnóstwo żulów, pijących ukradkiem wino z kartonika (niejeden raz towarzyszyłem im nawet w libacjach), ale tego człowieka zobaczyłem po raz pierwszy.

Cały czas podśpiewując idiotyczną piosenkę, zbliżał się do mnie przysadzisty facet, który na oko mógł liczyć sobie sześćdziesiąt pięć ciężkich wiosen. Miał na sobie brązowe, poplamione sztruksy i lotniczą kurtkę z kieszeniami, których liczba zmierzała w stronę nieskończoności. Brudny, szczeciniasty zarost pokrywał jego pooraną zmarszczkami twarz, a na grubym karku wykwitły jakieś wątrobowe znamiona. Gdyby założyć mu na grzbiet sweter w czerwone pasy, mógłby odgrywać w wesołym miasteczku reinkarnację Freddie'go Kruegera.

"Obudzimy się wtuleni w południe lata..."

Jego głos brzmiał, jak dźwięk hamowania samochodu na żwirowej ścieżce - chrzęszczący i rażący ucho. Fascynujące, że znał słowa piosenki. Powinni zaanagażować go do "Śpiewających Fortepianów", zakasowałby wszystkich.

Zignorowałem przybysza, mimo że wyraźnie zmierzał w moją stronę. Odwróciłem się z powrotem w stronę swojego jeziorka, zastanawiając się jednocześnie nad najlepszą możliwą reakcją, kiedy zapyta mnie o papierosa. Odmowa byłaby najgłupszym z rozwiązań. Bądź co bądź, nie byłem dryblasem, a jedyny dyplom sportowy zdobiący moją ścianę, pochodził z gminnych zawodów w kręceniu hula hop. Miałem wtedy siedem lat. Nie wiem dlaczego zdawało mi się, że mój nowy towarzysz zdobył już w tym wieku pierwszą nagrodę na ogólnopolskich zawodach bokserskich seniorów.

W tym momencie nie widziałem, jak żul podchodzi bliżej, ale wyraźnie słyszałem dochodzący zza moich pleców śpiew, który stawał się coraz głośniejszy. Jednocześnie doleciał mnie kwaśny odór zwietrzałego alkoholu. Koleś musiał mieć za sobą ciężką noc - czy raczej wiele nocy.

"Na końcu świata, na wielkiej łące..." - bliżej i bliżej. Nie wiem, skąd wzięło się u mnie takie zdenerwowanie, ale zacząłem żałować, że moi kochliwi przyjaciele wynieśli się z krzaczków. Wsadziłem dłonie do kieszeni spodni. W prawej wyczułem obły kształt przenośnego odtwarzacza CD.

Freddie Krueger Anno Domini 2006 zrównał się ze mną, stanął po mojej lewej stronie i wlepił zadumane spojrzenie w falującą powierzchnię stawu. Świńskie oczka tępo wpatrywały się w pływające kaczuszki. Staliśmy tak przez chwilę jak najlepsi przyjaciele, którzy nie muszą przerywać ciszy, bo świetnie rozumieją się bez słów. Wreszcie Freddie się odezwał:

( MASZ MOŻE FAJKĘ...?)

Nie, w rzeczywistości powiedział po prostu:

- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odburknąłem, wzruszając ramionami tak niezauważalnie, że sam nie zdawałem sobie z tego sprawy. Znowu chwila ciszy i znowu Freddie nie wytrzymał. Tym razem utrafił w sedno:
- Przepraszam, czy mogę prosić o papierosa?

Jak na śmierdzącego menela, był zaskakująco uprzejmy. Potrafił się zachować, znał teksty popularnych przebojów... Spodziewałem się, że zaraz wyjmie zza pazuchy dyplom magisterski i skromnie zaprezentuje mi swoje osiągnięcia naukowe. Tymczasem bez słowa sięgnąłem lewą ręką do kieszeni kurtki, wyjąłem napoczętą paczkę czerwonych wicków i wystawiłem ją w stronę przybysza wymownym, zachęcającym gestem. Punkt dla ciebie, przyjacielu.

Latawiec zniknął za drzewami, ale wiatr, Freddie i dmuchawce pozostały, aby dotrzymać mi towarzystwa.

Menel skinął nieznacznie głową, a rzadkie kosmyki pozlepianych włosów zatańczyły w powietrzu. Drżącą ręką sięgnął po fajkę, zapalił ją własnymi zapałkami i włożył do bezzębnych ust. Poprosiłem o ogień i sam też zacząłem palić. Nie ma to jak integracja przez nałogi, ha-ha. Ciekawe ile spóźnię się do roboty i co na to Brainstorm? Pieprzyć Brainstorma w jego żydowski zadek.

Nagle Freddie przerwał ciszę, mówiąc coś rzeczywiście paskudnego, czego jednak chyba przez cały ten czas się spodziewałem. Zwrócił się w moją stronę i powiedział takim tonem, jakby prosił o drugiego papierosa:
- Obciągnij mi, Toni.
Zatrzepotałem powiekami i spytałem głupio:
- Słucham?
- Obciągnij mi! - powtórzył głośniej i złapał mnie za lewę ramię. Siniak, który oglądałem potem w bibliotecznej łazience, pokazywał wyraźnie jak mocny był to uścisk.

Szarpnąłem się, ale zakleszczył mój wątły biceps w swojej prawej dłoni, wielkiej jak bochen chleba. Trzymał mnie tak, wpatrując się we mnie świdrującym wzrokiem, podczas gdy jego lewa ręka powędrowała niżej i niżej... W końcu dosięgnął swojego rozporka i usłyszałem, jak zamek rozpina się z cichym jęknięciem. Rozglądałem się dookoła, ale nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby mi udzielić pomocy. Cholera - w pewnym momencie pomyślałem nawet, że zrobienie jakiemuś parszywmu oblechowi laski nie jest najgorszą rzeczą, jaka może się przytrafić człowiekowi. Zawsze mogło być ich dwóch.

Prawie parsknąłem obłąkańczym śmiechem, ale w ostatniej chwili udało mi się opanować i odzyskać przytomność umysłu. Prawą rękę wciąż miałem wolną - o ironio, ciągle trzymałem w niej papierosa! Rzuciłem niedopałek i bez zastanowienia sięgnąłem do kieszeni. Wyjąłem odtwarzacz i z całej siły walnąłem napastnika w pysk. Był chyba bardzo zajęty szukaniem w gaciach swojej pomarszczonej fujary, bo cios zupełnie go zaskoczył. Zwolnił uścisk i przyłożył obie ręce do twarzy, z której ściekała mu strużka krwi. Nie bez satysfakcji zauważyłem, że chyba rozciąłem skurczybykowi łuk brwiowy.

Może kręcenie kółkiem zawieszonym na biodrach nie zrobi z ciebie kulturysty, ale najwyraźniej nieźle wpływa na ogólną sprawność, bo odwróciłem się na pięcie i zacząłem przebierać nogami, jakbym brał udział w biciu rekordu prędkości. Przesadziłem wielkim susem jakiś krzaczek i pobiegłem parkową alejką nie oglądając się za siebie. Dopiero po niespełna stu metrach przystanąłem i odważyłem się odwrócić.

Facet stał tam, gdzie go pozostawiłem. Rozcierał skrzywioną grymasem bólu twarz, a pod jego stopami leżały marne szczątki mojego discmana. Kiedy spostrzegłem, że z rozporka Freddie'go zwisa jego paskudny penis, owłosiony jak podstarzały przedstawiciel amazońskich pająków, prawie zwymiotowałem. Przełknąłem jednak ślinę i krzyknąłem najgłośniej jak się dało:
- Sam sobie obciągnij!

Warknął coś w odpowiedzi, ale nie zrozumiałem już ani słowa, bo odwróciłem się i spokojnym krokiem zacząłem maszerować w stronę biblioteki.

Nie byłem jednak spokojny. Cała ta sytuacja wytrąciła mnie z równowagi.
Skąd znał moje imię? Naprawdę nazywam się Antoni, ale wszyscy zwracają się do mnie "Toni", bo nie cierpię swojego prawdziwego imienia. Wydaje mi się cholernie staroświeckie. Chociażby za to imię biłbym w pysk rodzica, gdybym go miał...

Właśnie, był jeszcze jeden powód, dla którego tak się zdenerwowałem. Z niejasnych przyczyn, cała ta paskudna sprawa kojarzyła mi się z rodzicami, a zwłaszcza z ojcem.

Umarł na marskość wątroby, kiedy miałem dwadzieścia lat. Był alkoholikiem i zdarzały się chwile, kiedy szczerze go nienawidziłem. W końcu się zapił, ale gdyby żył, mógłby wyglądać dokładnie jak ten żul z parku. Powykręcane paluchy, zniszczona twarz... Mama umarła ze zgryzoty pół roku po śmierci ojca.

Drżałem na całym ciele, ale odpuściłem sobie kolejnego papierosa. Zegar na kościelnej wieży wskazywał, że jest wpół do pierwszej, a zatem moje spóźnienie wynosi trzydzieści minut.

Pieprzyć Brainstorma, pieprzyć Freddiego, pieprzyć zniszczony odtwarzacz.

Trzeba było mu obciągnąć, skoro taki z ciebie frajer - a jeśli na to nie było cię stać, to zawsze pozostaje oskórowana kiełbaska Brainstorma. Smacznego.

Szybko dotarłem do bram biblioteki. Ten duży, przysadzisty budynek, zbudowano w dobrych czasach, kiedy jeszcze niepodzielnie królował socrealizm. Zanim jednak otwarłem masywne drzwi, moją uwagę zwrócił kolorowy plakat, którego jeszcze poprzedniego wieczoru z całą pewnością nie było. Na drewnianej powierzchni drzwi, ktoś zawiesił jaskrawożółtą kartkę papieru, pomazaną czerwonym markerem. Bezkształtne kulfony, które pisał chyba ośmioletni półanalfabeta, układały się w ogłoszenie:

STRRRASZNY MINOTAUR
jedyny taki byk, prawdziwa bestia!!!
zobaczcie potwora w niedzielę, 10 grudnia 2006 r.
wstęp: 4 zł ot osoby - Rudna, ul. Rynek siedem
kiełbaski z grila, piwo lane


Obok ogłoszenia wisiało zdjęcie jakiegoś rogatego stworzenia, przylepione kawałkiem przezroczystej taśmy klejącej.

Jęknąłem. Czego to ludzie nie wymyślą, do ciężkiej cholery? Przestąpiłem próg i zamknąłem za sobą drzwi, które skrzypnęły przeraźliwie. Czekało mnie teraz starcie z Brainstormem, jakby dotychczas ten przeklęty dzień był ubogi w atrakcje. Nie zapłaciłem nawet złamanego grosza, a wrażeń mi nie brakowało. I po cholerę wydawać cztery złote na jakiegoś pieprzonego byka?

Kiedy tak rozmyślałem, nie miałem pojęcia, że jeszcze tego dnia czeka mnie prawdziwa tragedia, która wywróci moje dotychczasowe życie do góry nogami.

CDBMN...

_________________


Ostatnio zmieniony przez szymek_dymek dnia Nie Lis 26, 2006 11:17 pm, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
McBurak



Dołączył: 30 Gru 2004
Posty: 944
Skąd: Kraków

PostWysłany: Nie Lis 26, 2006 2:37 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Nie jestem specem od narracji pierwszoosobowej, ale wypowiedziec sie moge. Najpierw forma, potem tresc.

Chyba glowny blad jaki sie rzuca w oczy to za duzo epitetow w formie przymiotnikow w niektorych fragmentach. Ja rozumiem, ze to ma sprawiac wrazenie potoczystosci wypowiedzi, ale wtedy powinno byc zastosowane w calym tekscie - chociaz ja ogolnie nie jestem fanem takich zabiegow. Aha, poza tym wydaje mi sie (ale to tylko moja teoria Wink ) ze jesli stylizujesz tekst na mowiony, to epitety rzadziej powinne byc przymiotnikami.

Poza tym drobiazgiem styl naprawde bardzo dobry. Czyta sie gladko i praktycznie nic nie zgrzyta, kolokwializmy ani za czesto, ani za rzadko. Jestem pod wrazeniem, ja ogolnie slabo pisze w pierwszej osobie, a wplecenie w nia stylizacji to juz spora sztuka. Aha, zamiast "torebki" dalbym "dilerke" Twisted Evil Lepiej brzmi i jest bardziej jednoznaczne.

Fajny pomysl z wprowadzeniem bodajze Kingowskich tekstow w nawiasach, tylko nie uzywaj tego za czesto, bo zacznie razic.

Co do tresci - powiem krotko, bardzo mi sie podoba. Jakzesz dobrze znane realia ( Wink ), czytajac ten tekst wrecz widzialem siebie, idacego z "bujna grzywa" i fajka w ustach przez jakis park. Elementy Kingowskie (i znajomosc ciebie jako usera forum Twisted Evil ) pozwalaja przypuszczac, ze pojdzie to-to w kierunku horroru, ale jak na razie jest bardzo przyziemnie i jakos tak... swojsko. Glowny bohater wydaje sie byc niezla postacia, aczkolwiek pilnuj sie przed zbytnim upodabnianiem go do siebie, bo to nigdy tekstowi na dobre nie wychodzi.

Reasumujac - jest naprawde niezle i czekam na nastepna czesc x)
_________________
i can lead the nation with a microphone
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Nie Lis 26, 2006 3:09 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Dzięki za opinię!!! Very Happy

Co do nadmiaru przymiotników, to w napisanym fragmencie już nic nie zmieniałem, ale postaram się o tym pamiętać na przyszłość. Może wynika to z tego, że dawno nie pisałem żadnej prozy, więc styl trochę zardzewiał i staram się nadrabiać braki przesytem barwnych określeń Wink

McBurak napisał:

Aha, zamiast "torebki" dalbym "dilerke" Twisted Evil

Uwzględnione Cool

McBurak napisał:
Fajny pomysl z wprowadzeniem bodajze Kingowskich tekstow w nawiasach, tylko nie uzywaj tego za czesto, bo zacznie razic.

Zakładam (sam wobec siebie Wink ), że nie będę nadużywać tego typu zabiegów Cool

McBurak napisał:
Elementy Kingowskie (i znajomosc ciebie jako usera forum Twisted Evil ) pozwalaja przypuszczac, ze pojdzie to-to w kierunku horroru

Tak planowałem, ale raczej nic z tego nie wyjdzie. Tak jakoś mam, że gdy w założeniu piszę grozę, to i tak wychodzi z tego groteskowa humoreska Laughing Więc pewnie tak zostanie, choć mam już z grubsza zakrojony plan całości.

McBurak napisał:
Glowny bohater wydaje sie byc niezla postacia, aczkolwiek pilnuj sie przed zbytnim upodabnianiem go do siebie, bo to nigdy tekstowi na dobre nie wychodzi.

Zapamiętam, choć będzie ciężko - poza tym, że ma 24 lata, główny bohater to wykapany ja Laughing

McBurak napisał:
Reasumujac - jest naprawde niezle i czekam na nastepna czesc x)


A proszę Exclamation Cool Aha, w poprzednim fragmencie zmieniłem nieco ogłoszenie - m.in. przez zmianę nazwy byka. Będzie mi to potem lepiej pasować, stąd ta zmiana. Kolejny fragment krótszy i mniej naładowany treścią. Ot, taki przerywnik i cisza przed burzą Twisted Evil

--------------------------------------
2

Wnętrze naszej biblioteki jest bardzo przytulne, co jest chyba cechą wszystkich wypożyczalni - ciepłe oświetlenie, zapach starego papieru i pastowanej podłogi sprawiają, że można spędzić długie godziny na przeglądaniu pozycji. Po lewej stronie ustawiono kilka dużych regałów, natomiast naprzeciwko znajduje się obszerny katalog i lada, za którą mieści się miejsce pracy bibliotekarza. O ile można to nazwać pracą.

Brainstrom siedział zgięty w pół, niczym jedna z postaci namalowanych nieudolnie na antycznej wazie. Wielki nos zanurzył w opasłym wydaniu "Pana Wołodyjowskiego", z którym męczył się już od jakiegoś czasu - przynajmniej od czterech dni. Miał na sobie jeden ze swoich fantastycznych sweterków w kolorze świeżej kupy.

Chrząknąłem.
- Dzień dobry.
- Cześć Toni - odpowiedział, podnosząc wzrok znad lektury.
Zapadła cisza, trwająca ładną chwilę, podczas której oczekiwałem na rozpoczęcie typowej tyrady, dotyczącej spóźnialstwa, nieodpowiedzialności, a w końcowej fazie skrajnych przejawów antysemityzmu. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Brainstrom wstał, zaznaczył stronę w książce i odsunął krzesełko.
- Przejrzyj katalogi, trzeba pouzupełniać autorów - powiedział po prostu. Skinąłem głową, a on ciągnął: - Na biurku leżą jakieś prace o Celtach. Bądź taki dobry i wciśnij je na półkę.

BĄDŹ TAKI DOBRY!?

- Nie ma sprawy - mruknąłem. - Będzie pan na... imprezie?
Brainstorm był jedynym z moich współpracowników, do któego zwracałem się tak oficjalnym tonem. Pracował tylko na pół etatu - codziennie od ósmej rano do połunia - ale cieszył się sporym poważaniem. Trzeba przyznać, że posiadał rozległą wiedzę, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie dotyczące prowadzenia biblioteki.
- Postaram się przyjść - powiedział, podchodząc do wieszaka z ubraniami. - Ale nie mogę przeholować, pojutrze idę z wnukami zobaczyć Strrrasznego Minotaura - mrugnął wesoło. - Widziałeś plakat? Byli tutaj rano ludzie z zoo, prosili, żebym to przykleił - wyjaśnił. Narzucił na grzbiet płaszcz, który z miejsca upodobnił go do Dartha Vadera. Zbliżył się do drzwi wyjściowych. - Na przyszłość bądź bardziej punktualny. Cześć!

- Do widzenia! - odparłem, patrząc jak jego semicka sylwetka znika za drzwiami. Gdy usłyszałem na zewnątrz metaliczny trzask furtki, wypuściłem ze świstem powietrze z płuc. Nie było tak najgorzej. Żyd też człowiek.

W bibliotece było pusto. Zwykle ruch zaczynał się dopiero późnym popołudniem, przy czym i tak zainteresowanie było marne. Wypożyczalnie książek stają się przeżytkiem, jak kościoły i sklepy z markową bielizną. Wszyscy idą na łatwiznę.

Zdjąłem swoją czarną, skórzaną kurtkę i zawiesiłem na haczyku, po czym udałem się do łazienki.
W lustrze zobaczyłem ogorzałą, chudą twarz zmęczonego człowieka. Kościste policzki, blond wiecheć na głowie i wyłupiaste oczy - wszystko wyglądało normalnie i nie wskazywało na to, że przeżyłem jakąś nietypową czy przykrą przygodę. Podwinąłem rękawy swetra i syknąłem ze zgrozy. Na lewym ramieniu wykwitł fioletowy siniak, rozlewając się zaczerwienionymi żyłkami w kierunku łokcia. Ekstra.

Przepłukałem twarz pod kranem, pobawiłem się automatyczną suszarką do rąk i opuściłem kibelek. Powłócząc nogami, udałem się za ladę. Przygotuj się na osiem godzin nudy, przyjacielu. Potem sobie odbijesz.

Niechętnie zabrałem się za "Życie codzienne na Krecie w czasach króla Minosa", mimo że na półce z literaturą sensacyjną czekała na mnie nowiutka, pachnąca "Historia Lisey". Najpierw pożyteczne, potem przyjemne, jak powiedział kochanek zakładając prezerwatywę.
Zagłębiłem się w lekturze, która okazała się całkiem zajmująca. Wiedzieliście, że Minotaur istniał naprawdę? Był synem Minosa, któy urodził się z wodogłowiem. Ciekawe, czy stary brał cztery złote za zwiedzianie labiryntu?

Czytanie pozwoliło mi na jakiś czas zapomnieć o dyndającej fujarce Freda.
Co jakiś czas podnosiłem wzrok, żeby sprawdzić czas na zegarze. Wskazówki zawieszonego na ścianie, odpustowego czasomierza, tykały usypiająco.

Zeżarłem jakieś sto dwadzieścia stron wstępu ("Położenie geograficzne i warunki naturalne", "Mieszkańcy Krety", "Sposoby odczytania pisma", "Kilka słów o królu Minosie"), kiedy skrzypnęły drzwi.

Do pomieszczenia weszła umalowana studentka - mój ulubiony typ. Miała farbowane włosy i różową koszulkę z napisem na sterczących piersiach: NIE RUSZ! Gdyby nie ostrzeżenie, kto wie do czego by doszło w opustoszałej czytelni? Zamknąłem i odłożyłem książkę do szuflady biurka.

Pruderyjna studentka podeszła do lady i zapiszczała jak ściśnięta lalka Barbie:
- Przepraszam, dzień dobry, czy jest może coś o kulturze Krety?
Zerknąłem w stronę zamkniętej szuflady, unosząc brew.
- Niestety... Mamy jedną pozycję o życiu codziennym, ale jest... wypożyczona - skłamałem, a w zasadzie trochę minąłem się z prawdą. Oczyma wyobraźni zobaczyłem, jak dziewczyna podchodzi do szuflady, a ja powstrzymuję ją wariackim wrzaskiem: NIE RUSZ!!!
Wykrzywiła twarz w jakimś dziwnym grymasie, więc szybko dodałem:
- Proszę poszukać na półkach, może jednak znajdzie pani coś interesującego.

Skinęła głową, po czym skierowała się w stronę regałów, kręcąc ślicznym tyłeczkiem. Przez jakiś kwadrans szwendała się w dziale etnologii, żeby w końcu odejść z pustymi rękami.
- Do widzenia - stęknęła, mocując się z drzwiami. Wreszcie wyszła i znów zapanowała cisza, podkreślona bzyczeniem jarzeniówek.

Wróciłem do swojej książki, ale tym razem nie potrafiłem skupić się na czytanej treści. Wszystko kojarzyło mi się z dzisiejszym paskudnym zajściem.

Gdy oglądałem ilustracje przedstawiające resztki wykopanych naczyń, od razu stawał mi przed oczami widok potrzaskanego discmana; na wzmiankę o homoseksualiźmie u starożytnych, wzdrygnąłem się bezwiednie. I wreszcie najgorsze - za każdym razem, gdy autorka wspominała o suchym, wietrznym klimacie Krety, słyszałem jakby w oddali dmuchawcowy kawałek Urszuli.

Do końca zmiany nikt się nie zjawił. Bywa, przynajmniej miałem trochę spokoju. Zarzuciłem czytanie i jakimś cudem udało mi się odpędzić zły nastrój. Rozmyślałem raczej o nadchodzącej imprezie - jak będzie? Bez wątpienia, chwila relaksu była mi bardzo potrzebna.

W końcu godzinowa wskazówka odpustowego cacka zatrymała się na ósmej. Wydałem westchnienie ulgi i wstałem z krzesełka. Cholera, miałem poukładać książki i zrobić jakieś wpisy w katalogu...! Pieprzyć to.

Wziąłem kurtkę, pogasiłem światła i wyszedłem z biblioteki, zamykając za sobą drzwi na klucz. Strrraszny Minotaur łypnął na mnie srogo z fotografii, ale nie zwróciłem na to większej uwagi.

Był piątkowy wieczór, a ja chciałem tylko dobrze się zabawić. Tak jak Freddie.

_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Het



Dołączył: 26 Lis 2006
Posty: 742
Skąd: Krapkowice-Otmęt

PostWysłany: Nie Lis 26, 2006 3:41 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

ja pisze raczej wiersze i teksty piosenek... obecnie jestem na etapie skomponowania czegos Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora Numer GG
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Nie Lis 26, 2006 11:16 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Rozdział 3, czyli witajcie w naszej psychodeli Twisted Evil Laughing Jest to jednocześnie koniec części pierwszej, co zaznaczyłem przy pierwszym rozdziale. Zapraszam do lektury i tradycyjnie proszę o recenzje. Gdyby trafiły się jakieś literówki, potknięcia, powtórzenia czy inne elementarne błędy - to wytykajcie bez skrępowania. Tekst wklejam w zasadzie dość szybko po napisaniu, nie dokonałem jeszcze zwyczajowej korekty, stąd jakiś chochlik mógł mi namieszać. Aha, wykorzystałem kawał mumin_kinga, który pasował idealnie - rozwalił mnie na trzeźwo, więc po pijaku chyba uśmierciłby mnie Laughing Jest też motyw queenowy.

---------------------------------------------
3

Wyszperana w kieszeni kartka z adresem zaprowadziła mnie na jedyne z miejscowych osiedli, które zasługiwało na zaszczytne miano 'blokowiska'. Zresztą - nawet gdybym nie znał ulicy i numeru mieszkania, trafiłbym bez pudła. Już sto metrów od umownej granicy osiedla, słychać było dudnienie basów, w rytm starych, rockowych przebojów.

Postawiłem kołnierz kurtki i zadzwoniłem na domofon, naciskając przycisk przy nazwisku 'Kwiatkowska, Gaja'. Oprócz mnie, Gaja była najmłodszą pracownicą biblioteki - miała jakieś dwadzieścia pięć lat i imprezowy charakter, a studia ukończyła ze dwa lata temu. Mieszkała sama, nic więc dziwnego, że to właśnie ona zdecydowała się zostać organizatorem prywatki.

Toni, tylko na nic nie licz - chociaż fajna z niej dupencja.

Spodziewałem się krótkiej rozmowy przez domofon, podczas której opluję sobie sweter i złapię zapalenie korzonków od pochylania się nad mikrofonem. Nic bardziej mylnego - ledwie wdusiłem przycisk, drzwi zabrzęczały przeraźliwie i mogłem wchodzić do środka. Pchnąłem lodowatą klamkę, zapaliłem światło na klatce i zacząłem wspinać się po schodach. Pierwsze piętro. Drugie, jeśli liczyć parter. Chwała Bogu, od jazdy windą dostawałem mdłości.

W drzwiach mieszkania powitała mnie gospodyni - znałem ją od czterech dni, a już byłem pod dużym wrażeniem jej uroku. Tego wieczora wyglądała naprawdę rewelacyjnie - w kusej bluzeczce odsłaniającej kawałek dekoltu i z kolorowym drinkiem w dłoni, prezentowała się jak wyposzczona nastolatka. Swoją ciemną cerę podkreśliła jeszcze delikatnym makijażem, a kiedy pocałowała mnie na przywitanie w parchaty policzek, musiałem trzymać swojego ogiera (MINOTAURA?) na wodzy.

Zostawiłem kurtkę w ciemnym przedpokoju i udałem się do niedużego salonu, potykając się po drodze o jakieś wielkie, tekturowe pudło, w którym z powodzeniem mógłby zmieścić się dorosły człowiek.

- Kupiłam sprzęt grający, specjalnie na dzisiejszą okazję - wyjaśniła z uśmiechem Gaja.
Rzeczywiście, pod ścianą w saloniku stała ogromna wieża stereo, na której opierały się dwie kolumny i potężna tuba. Przebijając się przez ścianę podbitych basów, zdołałem wychwycić melodyjne dźwięki 'Cum On Feel The Noize'. Wnętrze pokoju było słabo oświetlone - ledwie kilka lampek zawieszonych na ścianach, kojarzących się nachalnie z oprawą wizualną drogi krzyżowej w kościele. Jednym słowem - romantycznie. Na framudze drzwi prowadzących do ciasnej kuchni, jakiś mądrala zawiesił lampę stroboskopową.

Wszystko to wyglądało bardzo zabawnie - grupka ludzi, z których znacząca większość była po trzydziestce, spotyka się na prywatce z ziołem, zabójczymi drinkami i szaloną muzyką. W takim kontekście, mógłbym właściwie pominąć ten najważniejszy szczegół, że wszyscy pracowali w bibliotece. Brakowało tylko kartki nad drzwiami: "PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ WY, KTÓRYCH TU NIE MA."
Mimo wszystko, byłem pozytywnie nastawiony.

Razem z moją skromną osobą naliczyłem siedem głów, a zatem kilku zaproszonych jeszcze brakowało. Na wielkiej sofie obitej skórą siedziały trzy kobiety, które znałem z widzenia. Kudłata Basia, z włosami przypominającymi rozczapierzoną koronę palmy daktylowej, miała na sobie pomarańczową kurtkę, mimo że w pomieszczeniu panował zaduch. Jasnowłosa Marta paliła papierosa i chichotała od czasu do czasu, natomiast w bibliotece pełniła po prostu funkcję sekretarki, przychodzącej w poniedziałkowe i czwartkowe popołudnia. Najbardziej po lewej usadowiła się Ania - widziałem ją ledwie kilka razy i nie byłem nawet w stanie określić, w jakim charakterze pracuje. Obcięte "na pazia" włosy bynajmniej nie dodawały jej uroku - spokojna, skromna dziewczyna. Chyba żadna z nich nie przekroczyła czterdziestki, choć ta "magiczna" granica była im bardzo bliska.

Gaja usadowiła się na krześle, oparła nogi o blat stołu i pociągnęła ze słomki drinka. Na taboretach w kącie siedzieli mężczyźni: Brainstorm, który na mój widok leciutko skinął głową i nasz konserwator - Rysio, rechoczący jak silnik starego malucha. Czyżby mój stary kumpel opowiadał tak kapitalne, koszerne dowcipy?

Zauważyłem, że atmosfera zaczyna leniwie się rozkręcać, ale do prawdziwego szaleństwa było bardzo daleko. Imprezowicze rozmawiali, popijali ze szklanek kolorowe napoje z wkładką i zajadali się prażoną kukurydzą.

No, poczekajcie towarzysze, Toni was rozbuja! Jak spadać z konia (MINOTAURA?), to tylko wysokiego.

Na mój widok, rozległy się spontaniczne oklaski i głośne pohukiwanie. Gdyby ktoś krzyknął: "Przyszło młode mięso!", poczułbym się zupełnie jak na studenckiej imprezie.

- Witamy nowicjusza! - ryknął wesoło woźny Rysiu, poruszając wąsikiem. Kilkudniowy zarost na twarzy sprawiał, że jego właściciel wyglądał niczym górnik usmarowany sadzą.
- Witam, witam! Dobry! - odkrzyknąłem wesoło, jednocześnie rozglądając się z desperacją za jakimś alkoholem, który pomógłby mi w aklimatyzacji. Na stole stała nienaruszona puszka piwa, więc sięgnąłem po nią szybko i zaanektowałem, jakby od początku należała do mnie. Nikt nie zaoponował. Odbiłem kciukiem zamknięcie pojemnika i piwo otwarło się z cichym syknięciem.

- Jak tam pierwsze wrażenia z pracy? - spytała Basia niewyraźnym głosem. Cholera, chyba ich nie doceniałem. Sprawiedliwie rzecz ujmując, należało mi się kilka ładnych karniaków.
- Dziękuję, nieźle - odpowiedziałem tylko, przystawiając puszkę do ust. Duszkiem wypiłem niemal połowę zawartości, odstawiłem browarek na stół i zacząłem rozglądać się za jakimś wygodnym miejscem. Spostrzegłem, że Ania odsuwa się nieco, jakby zapraszając na sofę, ale chciałem siedzieć blisko gospodyni, więc przysunąłem sobie jeden z drewnianych taboretów i zająłem miejsce z jej prawej strony. Gaja wyglądała na zadowoloną.

W tym samym momencie wybrzmiały ostatnie akordy piosenki. Okazało się, że sprzęt jest nastawiony na lokalną radiostację ze starymi numerami. Prezenter pozdrowił wszystkich słuchaczy, rzucił pieprznym dowcipem i zapowiedział reklamę. Po krótkiej chwili, jakaś baba zaczęła zachwalać salon meblowy. Zatęskniłem za starym, dobrym Hawkinsem. Po reklamie ("szukasz dobrego salonu meblowego, przy światłach obok urzędu miejskiego?") nadano krótką prognozę pogody i przenikliwe pipnięcie. Była dwudziesta pierwsza i zostały mi jakieś dwie godziny normalnego życia.

Dokończyłem piwo i włączyłem się do rozmowy. Przez krótką chwilę dyskutowaliśmy o pracy, wchodząc sobie w słowo, paląc papierosy i zajadając paluszki. Od czasu do czasu, w pokoju wybuchała salwa zdrowego, anonimowego śmiechu.

W którymś momencie Brainstorm zapowiedział, że opowie kawał. Minęło blisko pięć minut, zanim wszyscy się uspokoili i mógł spełnić swoją obietnicę.
- Wchodzi Jezus do windy, a tam kurwa. Kurwa: O Jezus! Jezus: O kurwa!

Cholera jasna, facet był naprawdę niezły! Zaśmiewaliśmy się do łez, z drobnymi przerwami na kolejny kieliszeczek. Zabawa była przednia, polubiłem swoich współpracowników i nawet Gaja przysunęła się jakby bliżej mojego ramienia...

Nie było jeszcze dziesiątej, kiedy pękła trzecia flaszka. Nikt nowy nie doszedł, najwyraźniej mieli ciekawsze zajęcia. Ich strata - tak mi się wtedy wydawało. Dopiero później miało się okazać, że nieobecni byli prawdziwymi zwycięzcami.

Doszedłem do wniosku, że nadeszła najlepsza pora na zaznajomienie moich nowych przyjaciół z metodami osiągania wyższych stanów świadomości. Udałem się do przedpokoju, a na pytające spojrzenia współbiesiadników odpowiedziałem udawanym rumieńcem i krótkim stwierdzeniem:
- Siku.

Dla lepszego efektu trzasnąłem głośno drzwiami od łazienki, odczekałem chwilę, a następnie sięgnąłem do kieszeni kurtki, wiszącej spokojnie w przedpokoju. Z salonu dobiegał mnie przytłumiony gwar rozmów. Wymacałem dłonią znajome kształty - foliowy woreczek i szklana, dziewicza lufka.

Ścisnąłem w garści swoje podejrzane akcesoria i wróciłem do towarzystwa z miną niewiniątka. Siedzieliśmy teraz w malutkich grupkach imprezowej diaspory - trzy kobiety na sofie, Brainstorm z Rysiem przy otwartym oknie, a ja z Gają przy stoliku. Sytuacja układała się stosunkowo pomyślnie. Wiedziałem, że niewiele ryzykuję podpalając trawkę w obecności starszych kolegów. W najgorszym wypadku mogło się to zakończyć podejrzliwym spojrzeniem, uszczypliwym komentarzem albo ukradkową wymianą szeptów. Do poniedziałku nikt nie powinien pamiętać o całej sprawie... Cholera - byłem przekonany, że już w sobotni poranek niektórzy z nas będą mieli białe plamy w życiorysie!

Zresztą, pieprzyć to.

Bez skrępowania wyjąłem szkiełko i zacząłem wprawnym ruchem nabijać je ziołem. Nikt nawet nie zwrócił na mnie uwagi. Gaja chyba się połapała, ale zachowała znaczące milczenie - na jej twarzy zatańczył tajemniczy, drwiący uśmieszek. Robiłem swoje, czując na sobie jej wzrok, wyrażający bierne przyzwolenie.

Cholera, upakowałem tam chyba pół worka. Lufka była nabita jak rewolwer twardego gliniarza - pozostało tylko nacisnąć spust zapalniczki i strzelić sobie w łeb.

Płomyk zamigotał figlarnie - zaciągnąłem się, a w pomieszczeniu rozeszła się słodkawa woń palonej marysi. A może to Gaja tak cudnie pachniała?
W tym samym momencie, wodząc wzrokiem po salonie, ujrzałem zbulwersowane spojrzenie Brainstorma, który zostawił Rysia w pół zdania i spoglądał na mnie ze zgrozą. Kurwa, dlaczego się wtedy nie opamiętałem?
Brainstorm pokręcił głową, wstał i wyszedł z pokoju. Usłyszałem jeszcze trzaśnięcie drzwi wyjściowych i głośne kroki na klatce schodowej. Wtedy było mi wszystko jedno - prawdę mówiąc, nie liczyłem na to, że sześćdziesięcioletni Żydek pochwali zażywanie miękkich dragów.

- Gdzie on poszedł? - spytała nagle Ania.
- Przejść się. Musiał zaczerpnąć świeżego powietrza - odpowiedziała szybko Gaja i wyciągnęła dłoń w moim kierunku. Podałem jej bez słowa lufkę i zacząłem rozkoszować się chwilą. Było naprawdę fajnie - z głośników sączyła się jakaś mdława ballada, a ja rozbijałem ją w umyśle na czynniki pierwsze. Każda ścieżka wwiercała się w mój umysł, wyobrażając różnych bohaterów mijającego dnia: Justin, Brainstorm, Minotaur, Gaja...

Nawet fujarka Freddiego zagrała swoje solo w mojej głowie.

- Chcesz spróbować? - usłyszałem głos Gaji. Przez moment byłem przekonany, że zwraca się do mnie, ale okazało się, że podaje zioło Ani. Pozostali uczestnicy imprezy zgromadzili się wokół nas, a ich roześmiane twarze nie wyrażały potępienia. Było pięknie.

Wstałem i przeszedłem się bez celu po pokoju. Zawroty głowy kojarzyły mi się z karuzelą, na której zdarzało mi się jeździć w dzieciństwie. Drewniane koniki kręciły się wokół osi urządzenia, przy bandzie stali rozbawieni rodzice, a dzieciaki machały im wesoło, ściskając drewniane grzywy.

Parsknąłem głośnym śmiechem, kiedy spostrzegłem, że Daktylowa Basia zaciąga się głęboko i próbuje jak najdłużej utrzymać dym w płucach. Skoro jedna dawka tak podziałała na mnie, to jakie efekty wywrze na tych poczciwych wapniakach z biblioteki?
Rysio przejmuje pałeczkę. Kolejna salwa śmiechu.

Gaja uwija się jak w ukropie, żeby każdy dostał swoją działeczkę.
Nie wiem ile upłynęło minut (MINOTAURÓW?) do czasu, kiedy lufka wróciła do mnie. Znów siedziałem na taborecie i przyglądałem się szklanej rurce. Profesjonalnie nabita po brzegi, słodko zachęcająca do wzięcia w usta. Gaja odwaliła dobrą robotę - dla niektórych to będzie niezapomniana incjacja, pomyślałem.

"Obciągnij mi Toni..." - powiedziała lufka.
- Chętnie, Freddie - odpowiedziałem, a w pokoju rozległ się czyjś głośny śmiech. Może dlatego, że prezenter radiowy właśnie puścił jeden z kawałków Queen? A może tylko mi się zdawało...

Tym razem wziąłem naprawdę spory wdech. Serce zaczęło walić mi jak szalone - karuzela w mojej głowie przyspieszyła do prędkości naddźwiękowej, a bachory wykrzywiły buzie w smutne podkówki.
Podałem lufkę dalej. Podaj dalej, ale wracaj - jak zabawa w szkole.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w skupieniu - każde z nas pogrążyło się w osobistym świecie własnych rozmyślań. Mercury przestał zawodzić, basowa tuba drgnęła i natychmiast popłynęły dźwięki mojego ulubionego kawałka.

"Dmuchawce, latawce, wiatr..."

- Czy to jest marihuana? - spytał nagle Górnik Rysio.
- Pudło - odpowiedziałem nieświadomie.
- A co?
- Pudło! - wrzasnąłem, podrywając się z miejsca. - Masz wspaniały sprzęt stereo! - bredziłem dalej, szarpiąc Gaję za ramię. Wpatrywała się we mnie tymi słodkimi oczami, nie rozumiejąc o czym mówię i próbowała zaprotestować. Ale ja słyszałem już tylko jedno.

"Dmuchawce, latawce, wiatr..."

- Chcę być jak latawiec! Chcę frunąć na twoim pudle...! - wrzeszczałem jak oszalały, ciągnąc przyjaciółkę za rękaw, w stronę przedpokoju. - Czyja to jest impreza, do ciężkiej cholery... - mamrotałem. - Czyja?
- Twoja... - odpowiedziała cicho Ania, która siedziała gdzieś w kącie. Rozpoznałem jej nieśmiały, słaby głosik i zachichotałem.
- Bingo Aniu! - krzyknąłem. - Więc proszę was o prezent. To będzie moja... Moja... - zaciąłem się, szukając odpowiedniego słowa.
- ...inicjacja? - podpowiedziała Nieśmiała Ania. Zabrzmiało to jak: "ynysjasa". Klasnąłem w dłonie.
- Właśnie!

Teraz już wszyscy poderwali się z miejsc i skierowali za mną do przedpokoju. Całe towarzystwo w jakiejś upiornej wersji chocholego tańca podążyło w stronę ciemnego korytarzyka - Rysio w galowym stroju górnika, naga Gaja, Basia z koszem pełnym suszonych daktyli, Marta w kolorowej sukience i Ania, która sunęła bezgłośnie jak duch. Przysiągłbym, że w tym korowodzie przemknęły gdzieś dwie dodatkowe twarze - pomarszczona facjata Freddie'go Kruegera i zaśliniony, rogaty pysk Minotaura.

Odnalazłem na ścianie przycisk zapalający światło, wcisnąłem go i cały przedpokój rozbłsnął tysiącem lamp. Naszym oczom ukazało się to, czego szukałem - Pudło, W Którym Z Powodzeniem Mógłby Zmieścić Się Dorosły Człowiek.

Odchyliłem kawałek kartonu służący za "pokrywkę" i bez zastanowienia wskoczyłem do środka.

- To będzie mój latawiec! - krzyknąłem, a mało brakowało żebym dodał: "Hip hip hurrra!"

Basia klasnęła w dłonie rozsypując na podłodze kilka daktyli, podczas gdy Rysio rechotał w typowy dla siebie sposób.

Przymknąłem tekturowe wieko, tak że mogłem wyglądać na zewnątrz jedynie przez cieniutką szparę. Wydawało mi się to wówczas szalenie zabawne. Popychane usłużnymi rękami moich kompanów pudło zaczęło przesuwać się do tyłu, a drzwi wejściowe robiły się coraz mniejsze i mniejsze...

Po raz kolejny tego wieczoru, wybuchnąłem gromkim śmiechem. Zabawa była naprawdę kapitalna, a piosenka Urszuli zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wjechałem do salonu.

Wreszcie karton, w którym siedziałem, uniósł się w górę, a perspektywa pokoju uległa jakiemuś dziwacznemu zniekształceniu. Oglądanie świata z wysokości parapetu sprawiało mi ogromną frajdę i zapragnąłem, żeby ta chwila trwała wiecznie, ale szybko pozbyłem się tej myśli. Wizja spoglądnia w dół z Drugiego Piętra Jeśli Liczyć Parter, była jeszcze bardziej pociągająca.

Ktoś otworzył okno i poczułem na twarzy chłodny powiew nocnego, grudniowego wiatru.

"Dmuchawce, latawce, wiatr..."

Trzasnęły wejściowe drzwi i do pokoju wbiegł zdyszany Brainstorm. Tego było już za wiele - nie wytrzymałem i zsikałem się w spodnie. Nie wiem - z rozbawienia czy ze strachu?

Pudło przechyliło się w tył, a jego nieszczęsny pasażer poczuł w gardle resztki śniadania. Jednak było już za późno, żeby się wycofać. Wszyscy ci, którzy zapłacili cztery złote za obejrzenie takiego numeru, nie mogli odejść do domu niezaspokojeni.

Karuzela rozpadła się na dwoje, a dzieciaki wyleciały z siodełek i roztrzaskały sobie główki o twardą ziemię. Runąłem w przepaść, a ostatnie co usłyszałem, to świst wiatru, dziki wrzask Brainstorma i ukochana piosenka, płynąca ze wszystkich stron.

"Dmuchawce, latawce, wiatr..."

Jeśli przeżyję, rzucę to świństwo, zdążyłem jeszcze pomyśleć.

_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
McBurak



Dołączył: 30 Gru 2004
Posty: 944
Skąd: Kraków

PostWysłany: Pon Lis 27, 2006 12:11 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Wplecenie slynnej "misji na Marsa" w impreze bibliotekarzy bylo bardzo... smialym pomyslem. Ale wyszlo fajnie, az mi sie wczorajsza impreza przypomniala Twisted Evil

Znakomicie udalo ci sie oddac za pomoca slow myslotok po paleniu i ogolnie stan umyslu czlowieka pod wplywem, aczkolwiek reakcja moglaby byc cokolwiek niewspolmierna do spozytej ilosci. Ale w sumie, biorac pod uwage spozyty alkohol...

Mala rada - pisz wolniej, bo w trzeciej czesci jest juz kilka niezrecznie zformulowanych zdan i ogolnie tekst nie jest tak "gladki" jak wczesniej. Ladne wyrazenie mysli jest warte poswiecenia kilkudziesieciu sekund na dokladne zaplanowanie tego.
_________________
i can lead the nation with a microphone
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Pon Lis 27, 2006 11:02 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

McBurak napisał:
Wplecenie slynnej "misji na Marsa" w impreze bibliotekarzy bylo bardzo... smialym pomyslem.

Sama sprawa już mocno przycichła, więc myślę że nikogo nie dotknąłem posiłkując się autentycznymi wydarzeniami. A sam motyw idealnie pasuje do mojej dalszej koncepcji Twisted Evil


McBurak napisał:
Znakomicie udalo ci sie oddac za pomoca slow myslotok po paleniu i ogolnie stan umyslu czlowieka pod wplywem, (...)
Mala rada - pisz wolniej, bo w trzeciej czesci jest juz kilka niezrecznie zformulowanych zdan i ogolnie tekst nie jest tak "gladki" jak wczesniej.


No właśnie... Wczoraj rzeczywiście pisałem jak w transie, wypluwając z siebie kupę słów na minutę i to było świetne... Taka froma pisania podyktowana była m.in. tym, że chciałem napisać jak najwięcej podczas upływającego week-endu, bo teraz będę musiał nieco przystopować, z powodu dwóch nadchodzących kolosów... Confused Pisząc 'hurtem', starałem się również oddać natłok myśli bohatera, szybkość i odrealnienie akcji - i to, sądząc z Twojej opinii, również mi się udało, bo słowotok zamienił się w myślotok...

Tylko, niestety taka metoda ma również swoje minusy - o czym sam wspomniałeś. Sam przewidywałem, że pod względem stylistycznym tekst może być nieco słabszy - te niezręczne sformułowania etc. Byłbym szczerze wdzięczny, gdybyś podał mi konkretne przykłady takich zwrotów - ja osobiście wiem, że one są, ale czytając swój tekst nie jestem obiektywny i mam trudności z ich wyłapaniem.

No i na koniec serdeczne dzięki, że chce Ci się to czytać - nie wspominając już o fachowym opiniowaniu! Very Happy

Kolejne fragmenty będą chyba ciut później, więc i powinny być lepiej dopracowane.
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
McBurak



Dołączył: 30 Gru 2004
Posty: 944
Skąd: Kraków

PostWysłany: Pon Lis 27, 2006 4:08 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Cytat:
należało mi się kilka ładnych karniaków.

Jak juz, to "ladnych kilka", a najlepiej po prostu "ladnych pare".

Cytat:
Po krótkiej chwili, jakaś baba zaczęła zachwalać salon meblowy.


Blad interpunkcyjny Wink

Cytat:
Zabawa była przednia, polubiłem swoich współpracowników i nawet Gaja przysunęła się jakby bliżej mojego ramienia...


Spojnik "i" jest zarezerwowany dla porownywania wydarzen tej samej kateogorii. I ogolnie ta wstawka o "polubieniu pracownikow" troche mi nie pasuje, jakos za nagle to sie stalo. Moze "przekonalem sie troche do swoich wspolpracownikow"? I Gaje bym do nowego zdania proponowal. Tekst jest dynamiczny, a krotkie zdania lepiej sie do tego nadaja.

Cytat:
Robiłem swoje, czując na sobie jej wzrok, wyrażający bierne przyzwolenie.


"Robilem swoje, czujac na sobie jej wzrok. Wyrazal bierne przyzwolenie" - lepiej brzmi imo.


Cytat:
Gaja odwaliła dobrą robotę


"zrobila dobra robote" albo "odwalila kawal dobrej roboty". To jest cos w rodzaju frazeologizmu. Chociaz mi by tu ogolnie bardziej pasowalo "Gaja swietnie sie spisala" albo cos takiego.

Cytat:
Wpatrywała się we mnie tymi słodkimi oczami, nie rozumiejąc o czym mówię i próbowała zaprotestować.


Drugie zdanie skladowe zamienilbym kolejnoscia z pierwszym (Nie rozumiejac o czym mowie, wpatrywala sie we mnie tymi slodkimi oczami i probowala zaprotestowac). Albo ogolnie ten protest do nastepnego zdania, bo tu troche zawadza. Wtedy byloby "Wpatrywała się we mnie tymi słodkimi oczami, nie rozumiejąc o czym mówię. Próbowała zaprotestować, ale ja słyszałem już tylko jedno. ", co moim zdaniem brzmi znacznie ladniej.

Cytat:

Pudło przechyliło się w tył, a jego nieszczęsny pasażer poczuł w gardle resztki śniadania.


Po prostu "poczulem", brzmi jasniej.

No, "fachowa" korekta bym tego nie nazwal, ale tych kilka drobiazgow mi sie rzucilo w oczy. Moze jeszcze cos by sie dalo znalezc.
_________________
i can lead the nation with a microphone
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Sro Lis 29, 2006 9:14 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

McBurak - dzięki za poprawki, większość z nich już naniosłem w mojej Word'owej wersji (nie chciało mi się edytować posta Wink). A oto czwarty rozdział - byłbym wdzięczny za garść analogicznych uwag Razz


CZĘŚĆ II - Gaja, koniec grudnia 2006 r.

--------------------------------------
4

Jak się miało później okazać, nie rzuciłem. Wręcz przeciwnie.
Lekarze uznali za cud, że wyszedłem z wypadku bez szwanku. Prawa noga strzaskana w kostce ("panie, do kolana wyglądałeś pan jak worek z kulkami"), wstrząśnienie mózgu i dwie doby śpiączki - oto cały bilans zysków i strat. Są tacy ludzie, którzy nie potrafią nawet porządnie się połamać.

Sprawa szybko przycichła - w lokalnych gazetach załapałem się na trzecią stronę, policyjne śledztwo na moją prośbę zostało umorzone w zarodku. Jeśli chodzi o posiadanie narkotyków, cała historia rozeszła się po potrzaskanych kościach poszkodowanego.

Za wyjątkiem Gaji, moi nowi kumple z biblioteki nie wykazali nawet tej odrobiny taktu, która zmusiłaby ich do odwiedzin. Bywa. Zresztą, trudno im się dziwić - mnie samemu rzadko kiedy zdarzało się wpadać z kwiatami do szpitalnego pokoju, w którym leżał osobiście wykatapultowany przez okno przyjaciel.

* * *

Śniłem, wsłuchując się w jakieś upiorne szuranie, które zdawało się dochodzić z oddali. Od czasu do czasu wpadał mój osobisty Minotaur i spacerował po prywatnym labiryncie zwojów mózgowych - zupełnie jakby chciał się wydostać, ale nie miał w sobie wystarczającej determinacji, aby poszukać drogi wyjścia. Było mu tam całkiem dobrze, a ja nawet nie próbowałem protestować. Pełna symbioza... Potwór wrzuca do ucha dwie błyszczące monety, a pacjent pozwala rozbijać się po zakamarkach swojej głowy. Cztery złote za kupę śmiechu i radości!

Otworzyłem oczy i ujrzałem pochylający się nade mną włochaty pysk. Minotaur miał na sobie lekarski kitel, a jego rogi zwiotczały, stając się wyobrażeniem stetoskopu. Zamrugałem powiekami, które razem ważyły chyba ze sto kilo i były wykonane z aluminiowej blachy.

- Witamy wśród żywych - wycharczał Minotaur. Zdezorientowany skinąłem głową. - Słyszy mnie pan? Panie Antoni!

Obraz nabrał ostrości, a ja wreszcie zorientowałem się, że pochyla się nade mną prawdziwy lekarz. Westchnąłem i raz jeszcze potakująco kiwnąłem głową. Koniec imprezy.

- Słyszę.

Jedno słowo wystarczyło, aby kapeć w ustach urósł do niewyobrażalnych rozmiarów. Mimo protestów lekarza, podniosłem nieco tułów oparty na łokciach i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Była to zwyczajna, szpitalna salka, jakich pełno na oddziale intensywnej terapii. Byłem tutaj co prawda po raz pierwszy, ale świetną znajomość szpitalnych realiów wyniosłem z uważnego oglądania amerykańskich tasiemców.

- Ładnie się pan urządził! Pomyślałby kto, dorośli ludzie - powiedział lekarz, świecąc mi w oczy kieszonkową latarką. Zanim zdążyłem zupełnie stracić wzrok, wychwyciłem, że był starszym mężczyzną z wielkimi, łysymi zakolami u góry czoła. Zmarszczony nos dodawał mu wdzięku typowego dla Gargamela. - Jak można być tak nieodpowiedzialnym? I jeszcze te narkotyki! No tak, gdyby nie to, to w ogóle... - trajkotał dalej, a ja przestałem go słuchać i skupiłem się na ostatnich chwilach, które pamiętałem.

Cholera, ja WSZYSTKO pamiętałem! To było najgorsze po przebudzeniu - pamiętałem każdą chwilę i wszystkie, pieprzone szczegóły!

Czułem się jak bohater jednej z kiepskich powieści Kinga - najpierw zaczepił mnie w parku obleśny zboczeniec, w którego z braku kaczki rzuciłem Hawkinsem, potem na własną prośbę zostałem wywalony przez okno... Co dalej? Byłem niemal pewien, że dwie zdrowaśki po wyjściu lekarza zjawi się psychicznie chora pielęgniarka i powie: "Panie Toni, zawsze wypożyczałam u pana książki i jestem pańską Fanką Numer Jeden." A potem elektryczna pilarka, obcięty kciuk i resztę już znamy.

Tymczasem jednak byłem przykuty do łóżka i musiałem ze stoickim spokojem znosić przeróżne zabiegi, którym mnie poddawano. W pokoju nie było żadnej pielęgniarki, tylko ja, mój osobisty lekarz (MINOTAUR?) i wielki basen pełen czyjegoś moczu. Na odrapanej półeczce przy ścianie, jakaś poczciwa dusza ustawiła radio tranzystorowe, w którego kierunku rzucałem tęskne spojrzenia. Urządzenie było wyłączone, ale miałem nadzieję, że sprawne. Wtedy jeszcze nie miałem pojęcia, ile czasu spędzę w szpitalu, ani co mi właściwie dolega. O wezgłowie łóżka opierał się nieduży stolik.

W momencie, kiedy lekarz odsunął nieco pożółkłą kołdrę, uświadomiłem sobie, że jestem goły jak święty turecki. Doktor wyjął zza pazuchy gumowy młoteczek i postukał w moje prawe kolano - ja z kolei posłusznie stęknąłem. Rytuał został odprawiony, więc młotek wrócił do kieszeni. Może jakieś kadzidło na zakończenie? Zatęskniłem za papierosem.

Lekarz odchrząknął i podrapał się po łysiejącej głowie.
- Miał pan kupę szczęścia - powiedział w końcu. - Dwie doby przeleżał pan w śpiączce, ale była to raczej obronna reakcja organizmu, niż bezpośredni skutek urazu. Strzaskana kostka da się poskładać. Nazywam się Hubert Paprotny i mamy miły, niedzielny wieczór. Raz jeszcze gratuluję i cieszę się, że wrócił pan do świata żywych. Dzień dobry.

A gdzie "WITAJ W BRYGADZIE SYNU"?

- Dzień dobry - odburknąłem. Rzut oka na ścianę obwieszoną różnymi kolorowymi gadżetami potwierdził słowa Paprotnego. Kremowy zegar wskazywał siedemnastą, a plastikowe okienko kalendarza było ustawione na dziesiątym grudnia. Czy to nie teraz odbywa się wielka feta za cztery złote? Ponadto, dowiedziałem się, że jakaś mała dziewczynka w różowej sukience potrzebowała mojej krwi - "potrzebowała", bo plakat pochodził z lat osiemdziesiątych. Kobieta albo założyła już rodzinę, albo nie doczekała się pomocy i wącha kwiatki od spodu. - Doktorze, co ze mną? - spytałem tępo.

- Już panu mówiłem... - odparł Paprotny tonem zatroskanego, starszego pana, którym w istocie był. - Dotychczasowe badania nie wykazały poważniejszych konsekwencji wypadku. Być może wykonamy jeszcze rezonans magnetyczny, ale najprawdopodobniej potwierdzi on tylko nasze przypuszczenia. Noga w gips i za jakieś dwa dni wróci pan do domu!
- Dwa dni?
- Pojutrze - potwierdził. - No dobrze, dosyć gadania! Mam jeszcze innych pacjentów... Gdyby miał pan jakieś życzenia, proszę wołać. To nie Leśna Góra, ale staramy się zapewniać naszym pacjentom możliwie najbardziej komfortowe warunki pobytu. Za chwilę zjawi się siostra i zabierze pana na rezonans magnetyczny, a jutro nad ranem ortopeda zajmie się pogruchotaną nogą. Trzeba kuć żelazo póki gorące. Tej nocy czeka pana ciężki dzień! - zaskrzeczał i sam zaśmiał się ze swojego dowcipu. - Pod poduszką leży szpitalna koszula.

- Panie doktorze... - jęknąłem, widząc że kieruje się w stronę wyjścia.
- Tak?
- Chciałbym się... załatwić.
Paprotny uśmiechnął się, wzruszył ramionami i wskazał palcem na basen, dyndający przy oparciu łóżka. Skrzywiłem się. W przezorczystym pojemniku było tyle siuśków, że każda kolejna kropelka mogła spowodować katastrofę. Czy ktoś to w ogóle wypróżniał? Nie byłbym specjalnie zdziwiony, gdyby się okazało, że do tego samego basenu załatwiała się kiedyś dziewczynka z plakatu. Na widok moich wybałuszonych oczu, lekarz jeszcze bardziej wyszczerzył zęby i wyszedł. Komfortowe warunki pobytu, nie wiesz czasem.

Wykręciłem tułów, wywołując w plecach przeszywającą falę ostrego bólu i sięgnąłem po basen. Po krótkich oględzinach stwierdziłem, że stary mocz do złudzenia przypomina szkocką. Szkoda, że nią nie był. Włożyłem obły pojemnik pod kołdrę i zrobiłem swoje - krótkotrwała ulga i łzy w oczach przypomniały mi, jak wczoraj wieczorem wysikałem się w kartonie... Wróć! To było dwa wieczory temu.

Basen okazał się mieć cudowne właściwości, zupełnie niczym zaczarowany stoliczek albo worek bez dna. Nabrałem przekonania, że nawet załatwienie dużej potrzeby nie ograniczyłoby jego pojemności. Kind of magic - za cztery złote zobaczysz sztuczkę stulecia!

Pojutrze w domu, powiadasz? Wszystko ładnie, tylko gdzie jest ten dom? Trudno uznać opustoszałe, ledwie wyposażone mieszkanie, za świątynię Hestii. (LABIRYNT MINOTAURA?) Ciekawe, czy moje wspaniałe ciotki wiedzą już o małej przygodzie swojego pupilka? Pewnie tak - rodzina jest jak stado sępów, które zawsze zjawia się o odpowiedniej porze. Kiedy nie ma już co zbierać.
Gdyby moi rodzice żyli...

Sięgnąłem pod poduszkę i wyjąłem znoszoną koszulę nocną. Miała damski krój i oberwane guziki, ale przynajmniej nie miałem trudności z jej założeniem. Kiedy przeciągałem swój nowy strój przez głowę, czułem pieczenie w lędźwiach.

Trzasnęły drzwi i do pokoju weszła pielęgniarka. Nie wiedzieć czemu, spodziewałem się korpulentnej Murzynki w kolorowym czepku, delektującej się puszczoną przez słuchawki muzyką gospel. Tymczasem siostra okazała się być niską, młodą i wcale urodziwą blondynką, o bladej cerze i rybim spojrzeniu.

- Dobry wieczór pani.
- Dobry.
- Mogę prosić o włączenie radia?
- Nie. Znaczy się, później. Teraz udamy się na spektroskopię. Rezonans magnetyczny, znaczy się.

Westchnałem, podczas gdy pielęgniarka wprowadziła z korytarza wózek inwalidzki i zaczęła trudzić się przy jego rozłożeniu. Nie sprawiała wrażenia zbyt wygadanej osóbki. Tępa, znaczy się.

W końcu udało jej się przygotować fotel na kółkach i gestem kościstej dłoni wskazała, żebym usiadł. Podparłem się na osłabionych rękach, wytężyłem mięśnie i przerzuciłem tyłek na ten ruchomy kawałek złomu. Kosztowało mnie to więcej wysiłku, niż występy na wszystkich gminnych zawodach hula hop razem wziętych. Pielęgniarka ujęła wózek z tyłu, kółka zaskrzypiały i pojechaliśmy.

Szpitalny korytarz był pusty, zupełnie jakby w telewizji nadawali finał Idola albo transmisję z występu Strrrasznego Minotaura. Blade światło lamp jarzeniowych zalewało wnętrza surrealistyczną poświatą, wywołując we mnie wrażenie, że ciągle jeszcze nie obudziłem się ze śpiączki.

Urządzenie do rezonansu magnetycznego wyglądało jak paszcza wielkiego cyborga z filmów science fiction, albo po prostu gigantyczna rura.
Pielęgniarka kazała mi się położyć, wyprostować i odprężyć. Dwie pierwsze rzeczy przyszły mi z wielkim wysiłkiem, trzecia okazała się niewykonalna. Mimo to, pielęgniarka kiwnęła głową do jakiegoś młodego lekarza znajdującego się za szybą, a ten pomajstrował trochę przy dużym pulpicie i wystawił w górę uniesiony kciuk. Maszyna zawyła i urządzenie zadziałało - poczułem, że odjeżdżam do tyłu, co wywołało we mnie przykre skojarzenie z Kartonową Przejażdżką sprzed dwóch dni.

Samo badanie przebiegło bezproblemowo i trwało zaskakująco krótko. Po kilku minutach, znowu siedziałem na wózku. Jechałem korytarzem, pielęgniarka robiła za szofera, a lampy umykały do tyłu, jakbym mijał na autostradzie ograniczające pobocze słupki. Skrzyp, skrzyp - kółka niestrudzenie popiskiwały.

- Można prosić o włączenie radia? - zaryzykowałem znowu, kiedy znaleźliśmy się z powrotem w pokoju. Pielęgniarka wzruszyła ramionami i pokręciła gałką przy tranzystorze. Urządzenie zatrzeszczało.
- Ustawi sobie, ja nie mam czasu - burknęła i wyszła, zostawiając mnie na wózku. Zrozumiałem, że na łóżko mam dostać się sam. Wspominałem już o komfortowych warunkach pobytu? Podjechałem niezdarnie do półki z radioodbiornikiem i pobawiłem się potencjometrem. Udało mi się złapać lokalną stację, której słuchaliśmy w piątek. Ten sam prezenter, który ostatnio rzucał kawałami poniżej pasa, teraz zapowiadał opady śniegu. Zwiększyłem głośność i podjechałem do okna. Mimo panującego na zewnątrz półmroku, dostrzegłem, że od piątkowego wieczora utworzyły się spore zaspy. Iglaste drzewka przed szpitalem były przyozdobione kolorowymi lampkami. Wesołych świąt i szczęśliwego nowego basenu!

Wgramoliłem się na łożko i nakryłem kołdrą po samą brodę. Nie było mi zimno, ale dawało mi to jakieś złudne poczucie bezpieczeństwa.
W radiu rozpoczęła się transmisja meczu kobiecej koszykówki. Zawodniczki AZS Poznań podejmowały u siebie Cukierki z Brzegu. Komentator podniecał się jak uczniak z podstawówki - na podstawie jego relacji można było odnieść wrażenie, że koszykarki biegają po parkiecie w samej bieliźnie.

O dziewiętnastej z minutami do pokoju weszła Gaja, przynosząc reklamówkę z pomarańczami. Na mój widok rozpłakała się, rzuciła owoce na kołdrę i usiadła w nogach łóżkach. Trwało to może kwadrans. W milczeniu obierałem pomarańczę, a ona płakała i płakała, chowając twarz w dłoniach.

Kiedy przestała, Cukierki prowadziły już przewagą ośmiu trafień.

_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Nie Gru 10, 2006 9:20 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Moja pierwsza powieść Very Happy

http://rapidshare.com/files/6928811/Labirynt_Wydanie001.pdf.html

Czekam na opinie po przeczytaniu - dajcie też znać, jeżeli tylko ściągniecie.

Pozdrawiam! Wink
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
wasdfg7



Dołączył: 16 Paź 2005
Posty: 4279
Skąd: Dębica/Wrocław

PostWysłany: Pon Gru 11, 2006 7:29 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

szymek_dymek napisał:
Moja pierwsza powieść Very Happy

http://rapidshare.com/files/6928811/Labirynt_Wydanie001.pdf.html

Czekam na opinie po przeczytaniu - dajcie też znać, jeżeli tylko ściągniecie.

Pozdrawiam! Wink

Ściągnałem, ale na razie nie mam czasu na przeczytanie:P
_________________

MARILLION - BRAVE
The true soul of Queen band is lost...
______________________________
I've Been Blessed By God
Yet I Feel Forsaken
All To Me Was Given
Now It's Finally Taken
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Pon Gru 11, 2006 7:42 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

wasdfg7 napisał:

Ściągnałem, ale na razie nie mam czasu na przeczytanie:P


Dzięks, życzę miłej lektury jak już znajdziesz chwilę czasu i czekam na opinie. Pozdro!!! Smile
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
wasdfg7



Dołączył: 16 Paź 2005
Posty: 4279
Skąd: Dębica/Wrocław

PostWysłany: Wto Gru 12, 2006 7:13 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

szymek_dymek napisał:
wasdfg7 napisał:

Ściągnałem, ale na razie nie mam czasu na przeczytanie:P


Dzięks, życzę miłej lektury jak już znajdziesz chwilę czasu i czekam na opinie. Pozdro!!! Smile

Na pewno taka chwila nadejdzie w sobotęRazz Wink
_________________

MARILLION - BRAVE
The true soul of Queen band is lost...
______________________________
I've Been Blessed By God
Yet I Feel Forsaken
All To Me Was Given
Now It's Finally Taken
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
Qnegunda



Dołączył: 20 Lip 2005
Posty: 2030
Skąd: Poznań/Warszawa

PostWysłany: Wto Gru 12, 2006 7:16 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

"You have reached the download-limit for free-users." Confused

Durny rapidshare...
_________________
W avatarze jest lemur, gdyby kto nie wiedział. W domu wygląda tak samo.

Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
Qnegunda



Dołączył: 20 Lip 2005
Posty: 2030
Skąd: Poznań/Warszawa

PostWysłany: Wto Gru 12, 2006 7:56 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Oto moje najnowsze dzieło, mała psychodela... Wiem, że ostatnio był tłok w temacie, ale byłabym BARDZO wdzięczna za ocenę Wink
No to zaczynamy:

Śmierć, która zginęła dwa razy

Podałam Śmierci rękę.
Wokół pustka. Nicość. Próżnia. Śmierć lubi próżnię. To jedyne miejsce, w którym mogła czuć się prawdziwa. Ta ciemność oplatała Ją niebezpiecznie, sprawiając wrażenie, iż za chwilę pochłonie Ją swoimi mackami, wciągając w jakieś nieznane, piekielne czeluście… Cóż, teoretycznie Śmierć jest piekłem. W sensie metaforycznym. Ale Śmierć nie lubi metafor. Jeśli przychodzi dokądś, rozmawia, głaszcze po głowie – zawsze przyczynę przyjścia stawia jasno. Konsultuje się bardzo rzeczowo. Emocje są doprowadzane przez nią do wściekłości, pulsują i stają się gorące. Ta zimna rzeczowość rozbraja. A mimo to dłoń Śmierci była śliska od potu. Czułam to.
Nie było to tylko zwyczajnie odczucie, zwrócenie uwagi na detal. Czuć było potok, ściekający z jej palców – silnych i trwających w swym postanowieniu. Kto wie, czy kiedykolwiek puści moją rękę. Jeśli nie, będę zmuszona wsłuchać się w odgłos uderzających o coś, co jest mi nieznane, kropli tego potu. Pytanie tylko, czym było to coś, skoro tu niczego nie było. Tak jak zaznaczyłam – pustka, nicość i Śmierć wiecznie ściskająca mnie za rękę.
Paradoksalnie w pustce Coś istniało. Nie tylko ja, Śmierć i nasze pokrywające się równym co do ułamku sekundy rytmem oddechy. Pustka była otoczeniem. Na brązowym stołeczku, spokojnie, bez oparcia, siedziało sobie Coś. Inne Coś. Coś bardzo specyficzne i bardzo konkretnie sklasyfikowane, a równocześnie… tajemnicze i nieznane. Nie wiedziałam, czym to Coś było. Może było niczym. W każdym razie Coś siedziało na brązowym stołku i obserwowało całą sytuację ze stosunkowego bliska. Sytuację, to znaczy Śmierć ściskającą mnie za rękę. Coś zachowywało się w sposób stateczny. Co jakiś czas rzuciło jakimś bełkotliwym zdaniem, którego nie byłam w stanie zrozumieć. Możliwe, że coś Coś spostrzegło. Po chwili ja dostrzegłam, o czym takim wspominało.
Śmierć potrząsała moją ręką. I mówiła.
Mówiła!
Jej głos zlał się z bełkotem Czegoś i wpatrywałam się w oboje (?) bezwiednie. Nigdy nie czytałam z ruchu ust. Może właśnie przez to znalazłam się tutaj. A muzyka nerwowo brzęczała mi w uszach; irytując tym bardziej, że Śmierć mojej śliskiej od cudzego potu dłoni nie chciała puścić. Postawiłam sprawę jasno, posyłając Czemuś jednoznaczne spojrzenie. Chciałabym, żebyś się wreszcie zamknął.
Coś posłusznie umilkło i ruch ustami zastąpiło gwałtownym machaniem rękoma, najwyraźniej próbując zasygnalizować mi coś jeszcze. Te „cosie” i Coś zaczęłyby zlewać się w jedno – zbyt długi czas spędziłam na rozszyfrowaniu tego, co próbowano mi przekazać. Przekaz rzecz ważna, oczywiście, choć w chwili aktualnej nie miało to dla mnie większego znaczenia.
Śmierć oświadczyła, że umarła razem ze mną. Zamrugałam.
Śmierć umarła.
It doesn’t make a sense.
A mimo to stała tutaj i ściskała coraz mocniej moją rękę. Być może to wina autosugestii, ale za nic nie chciałam słuchać chrupania łamanych kości… Nie mogłam poczuć bólu, więc sytuacja nie przedstawiała się źle. Jednak od samego bólu gorsza jest świadomość jego istnienia i oczekiwanie, aż nadejdzie… Śmierć jest jak ból; Śmierć jest bólem! Ale Śmierć już więcej nie uda się do żadnego domu, nie ściśnie nieszczęśnika bądź szczęśliwca za rękę i nie zabierze go do pustki. Jaki jest sens więzienia umarłego w pustce? A co czeka człowieka już po niej?
W tym momencie, kiedy Śmierć oświadczyła mi coś tak zaskakującego, nie puszczając mojej ręki, najwidoczniej uznała, że łączy nas jakaś… namiastka. Pora się zidentyfikować i uświadomić Jej, do kogo mówi. Jestem człowiekiem. A może nim byłam. Ale nie jestem głupia, wiem, że Śmierć nigdy nie umiera. Śmierć jest wieczna. To Śmierć musi się mylić.
Nie ma czegoś takiego jak ‘tutaj’. Jesteśmy w pustce. Wszechogarniającej pustce. To był nasz ostatni dialog. Ostatni dialog poza czasem, bowiem po chwili (wydała się wiecznością i ułamkiem sekundy zarazem) Coś wyciągnęło zegarek i gwałtownie gestykulując, usiłowało pokazywać, która jest godzina. Ale tam nie było cyferek. Tam niczego nie było, poza dwoma wskazówkami. W szaleńczym pędzie obracały się.
W tym momencie, kiedy czas zaczął płynąć (?), Śmierć powiedziała mi trzy razy szybciej, że zabiła ją Nadzieja. Zaśmiałam się szyderczo. Moja droga, cóż za banał! Śmierć zabita przez Nadzieję, zło zwyciężone przez dobro! Śmierć zwycięża wszystko i czyni każdego człowieka równym. Nadejdzie prędzej czy później, ale ona jest naturalna. Wręcz pospolita. Śmierć potrząsnęła głową. Zabiła mnie Nadzieja. Nadzieja silniejsza od czegokolwiek - żywiona przez ludzi pełnych nienawiści. A więc nienawiść zwycięża Śmierć? Niemożliwe.
It doesn’t make a sense.
Poczułam, że kości moich palców wracają na swoje miejsce. Śmierć puściła dłoń. Coś przestało gwałtownie gestykulować – powróciło do bełkotania. Szaleńczo pędzące wskazówki stanęły. Chwila morderczej ciszy.
Jednak Śmierć wbrew pozorom nie lubiła ciszy. Dała mi to do zrozumienia. Gestem nakazała Cosiowi ‘mówić’ głośniej. Chciała stworzyć sytuację, w której nikt nie będzie spodziewał się Jej nadejścia. Ale jaki to ma sens, skoro nie żyje i nie pojawi się więcej? Jaki to ma sens, skoro będzie wiecznie tkwiła w pustce? Z tego, co mówiła… Czasy gwarnych imprez z wystrzałami z niepozornej broni, głośnych krzyków w rozbijającym się właśnie samochodzie, szumu na sali operacyjnej, brzęk tłuczonej szklanki roztrzaskanej przez sztywnego przez atak serca człowieka minęły. Te czasy – minęły. Zabiła cię Nadzieja zrodzona przez nienawiść.
Ale co wspólnego ma Nadzieja z nienawiścią?!
Nadzieja to pozytyw. Motywuje do działania, samej pozostając stateczną. Nienawiść – dzika i zimna od oszukańczych intryg, negatywna i gwałtowna. A Śmierć… Śmierć nie jest ani jednym, ani drugim. Śmierć to kameleon. Dostosowuje się do sytuacji. Albo sytuacje dostosowują się do niej. Kto wie, czy dzięki Śmierci zjawiającej się niespodziewanie, sytuacja zmienia swój bieg?
Jakkolwiek by nie było, Śmierć ma nie tylko władzę, jest także pośrednikiem. Pomiędzy tymi skazanymi na nią i bogami, siłą wyższą, niebiosami czy jak tradycja, ludzie czy duchowni to wszystko zwali. Dysponuje siłą kłamstwa i manipulacji. Pytanie tylko, czy ją wykorzystuje. Podobno kłamiącemu człowieku wzmaga się ciśnienie, a dłonie się pocą. Śmierci dłonie zdecydowanie się pociły. Pamiętam to. Tak mi się przynajmniej zdawało. Ale… czy w próżni istnieje coś takiego jak pamięć, skoro nie istnieje czas?
Musiałam się przekonać, czy nadal te ręce jej się pocą. Może przestały. Śmierć kołysała się w rytm bełkotania Czegoś. Podobało Jej się to. Może zdenerwowanie związane z oszustwem minęło? Nawet jeśli nie, jedno jest pewne – Śmierć na pewno nie poda mi ręki po raz drugi. Tym samym pozwoliłaby mi mieć nad nią przewagę. W takim razie… trzeba by to zrobić niepostrzeżenie. Tak, by Ona nie mogła tego zauważyć. Wtedy przekonam się, czy mówiła prawdę. Czy naprawdę umarła…
Zabiję Ją po raz drugi.
Któż inny jak nie ja? Coś jest albo przychylne Śmierci, albo Jej obojętne. Ona nuciła jakąś nieznaną melodię pod nosem, a Coś bełkotało. A może śpiewało? Widziałam Jej oczy. Mroźne, pełne blasków i błysków, równocześnie wionące gorącą dzikością, ale również spokojem. Spokojem, który głaszcze po głowie. Który czyni ze Śmierci przyjaciela. Uśnij. Zabiorę Cię w miejsce, w którym nikt nie cierpi. To oczywiste. Nikt nie cierpi, bo nic się tam nie dzieje. Próżnia to nie jest raj dla Śmierci, a jednak zawsze tam wraca. Śmierć lubi próżnię, tu może być prawdziwa. Tu mogą pocić Jej się dłonie.
Postanowiłam zadać zwyczajne pytanie. Nie ukrywając intencji. Nic się przed Śmiercią nie ukryje. Skoro już raz umarła, czy teraz nie powinno to być Jej obojętne?
Moje słowa z łoskotem potoczyły się w próżnię, a ja sama nie usłyszałam ich. Śmierć początkowo nie zareagowała. Tańczyła w rytm bełkotu Czegoś. Tańczyła, tak jak Coś Jej zagrało. Kroki wprawiały w trans, dziwnie uspokajały, wręcz usypiały… Myślałam, że za chwilę pojawi się tu tysiąc innych postaci, że Śmierć sprawi, iż tysiące umierających zaczną się Jej kłaniać, skoczą za nią choćby w pustkę… I spłynęło to na mnie. Taniec Śmierci był odpowiedzią na moje pytanie. Miotana pomiędzy obcymi odczuciami na Jej temat, w końcu została wypchnięta na środek. Stała pod obstrzałem nienawiści żywionej przez ludzi, którzy pragnęli by znikła raz na zawsze, którzy pragnęli, by przestała zabierać ich bliskich do próżni, którzy pragnęli, by przestała czynić ludzi równymi. Przede mną tańczyła w rytm bełkotu Czegoś Śmierć zrodzona z miłości, zabita przez nienawiść.
Błądzisz. Śmierć nie zrodzona z miłości, tylko z akceptacji. A więc Śmierć potrzebuje akceptacji. Potrzebuje cudzej akceptacji. Śmierć wobec ludzi nierówna. Śmierć znajdująca się pod dnem gruntu woli, na którym opierają się ludzie.
To, co Ona mówi, to kolejne łgarstwa! Pewnie dłonie ma mokre od potu bardziej, niż kiedykolwiek przedtem. Skoro została zrodzona z akceptacji, nie mogła zabić Jej Nadzieja. Musiałam… chciałam się dowiedzieć, czy Ona mówi prawdę. Stan niepewności jeszcze trwał. Jeszcze mogłabym sądzić… Gdybyś tylko nie znała mnie na wylot, gdybyś tylko nie widziała każdej mojej myśli i emocji, gdybyś tylko nie widziała…
Tańcząc, widzisz wszystko. Stojąc, widzisz wszystko. Trzymając mnie za rękę, utrzymywałaś moją niewiedzę. Dlaczego puściłaś ją? Dlaczego pozwoliłaś mi się domyślić tego wszystkiego, dlaczego zmusiłaś mnie do wymyślania intryg? Kiedy będę mogła Cię zabić? Kiedy staniesz się Śmiercią, która zginęła dwa razy?
Twoje kroki ustały. Stanęłaś naprzeciwko Czegoś. Usta Czegoś przestały się ruszać; bezkształtnymi rękoma przestawiło brązowy stołeczek i usiadło naprzeciw Śmierci. W pustce, na poziomie łokci (?) Śmierci i Czegoś pojawił się pistolet i unosił się powolnie: góra i dół, góra i dół… Śmierć także usiadła. Wpatrywała się w milczące Coś ze skupieniem. Z nieistniejących kieszeni wyciągnęli karty. Na pewno wyciągnęli? Coś jest nijakim czymś, a Śmierć… Śmierć jest kobietą. Nie wiedziałam, czy jest. Nie starałam się sprawdzić. Na cóż mi reguły językowe? Język… Ja się nim posługiwałam. Właśnie wtedy. Przynajmniej w myślach. Mój język, moje myśli mgliście zacieśniały się wokół Śmierci, czekającej cierpliwie na rozdanie. Coś drżało nieco zbyt nerwowo.
Śmierć postawiła właściwą kartę, a Coś zawyło z bólu. Właściwą? Która jest właściwa? Kiedy Coś miotało się w bólach, skowytało, Śmierć bez zmrużenia oka (…?) stawiała kolejną kartę. A pistolet z powolnego, leniwego lewitowania zaczynał drgać, aż wkrótce w ogóle przestał się ruszać. Zauważyłam, że wskazówki zegarka Czegoś znowuż pędziły z prędkością światła. Dosłownie. Błyszczącą dotąd bielą powierzchnię zegarka wypełniła nieustająca czerń. Tak, ta głęboka, hipnotyzująca czerń, ona była tu jedynym określonym kolorem, a właściwiej – jego brakiem.
Nie mogłam dostrzec żadnego oszałamiającego światła ani oślepiającej ciemności. Skoro rozróżniłam kolory na płaszczyźnie zegarka, wcześniej musiałam je z czymś skontrastować. A więc pustka nie mogła być ani czernią, ani bielą. Bądź była i jednym, i drugim – na zmianę. Ujrzałam kolory, jakie nosiły za sobą Śmierć i Coś. Jednak ich jedyną barwą był brak barwy. Niedookreślone, dziwaczne, ani szare, ani pstrokate. Prosty, jednowymiarowy byt. Może widziałam jedynie kształty, zarysy, cienie i światło… A może niczego nie widziałam?
W moich oczach błysnęło Coś, nim padło bez życia. W pozycji leżącej. Śmierć dzierżyła w tej chwili pistolet w ręce i pieszczotliwie gładziła lufę broni. Po chwili pistolet zaczął połyskiwać i ociekać czymś… To ten pot! A więc jeszcze nie wysechł. Śmierć spojrzała na mnie. Byłam osamotniona w tym wzroku, całkowicie bezradna. Coś porzuciło mnie na Jej pastwę. Chciałam, żeby przybiegło, niosąc Pomoc. Ale znikło. A Pomoc sama nie nadejdzie z prostego powodu – brak nóg…
Śmierć uśmiechnęła się. Wcale nie szyderczo. Wręcz przeciwnie: zrobiła to łagodnie, uspokajająco. Zbliżyła się, celując we mnie lufą pistoletu. Cofnęłam się kilka kroków i nagle potknęłam się o nieistniejący kamień.
Jeszcze tylko jeden ruch, a już cię tu nie będzie…
Zamarłam. Śmierć także. Patrzyła na mnie, a łagodny uśmiech nie schodził z jej… twarzy… Nie może mnie oddalić od tego miejsca, nie mogę Jej opuścić… Muszę znać prawdę. Podniosłam się z lekka, ale Śmierć ani drgnęła. Lufa niemal dotykała mojej skroni. Ona zasyczała, stawiając mnie na nogi.
To mój obowiązek. Nie każ mi marnować ostatniej!
Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Nie żyłam. Nic się nie zmieni, przekroczyłam ten ostatni próg. Ale chciałam wiedzieć. Jedynym wyjściem było odebrać Śmierci pistolet i natychmiastowo ją zastrzelić. Tak, natychmiastowo. Nie ma w ogóle czasu.
Widziałam, jak ręka Jej drży. Jej twarz nabierała człowieczych kształtów – w każdym razie na tyle człowieczych, że mogłam dostrzec jej brwi. Zmarszczone w bezsilnej złości. Najwyraźniej coś (albo Coś) ją powstrzymywało. Oddaliła się o kilka kroków, nadal trzymając mnie na muszce. Zbliż się, syknęła. Nie zamierzałam wypełniać jej polecenia. Stałam, uważnie obserwując każdy jej ruch. Będę musiała przygotować się na reakcję, a potem…
Pociągnęła za spust.
Zareagowałam od razu: doskoczyłam do Niej i wyrwałam Jej z rąk pistolet. O uszy nie odbił mi się huk wystrzału ani świst lotu kuli, nie zobaczyłam mknącego ku mnie pocisku. Najwyraźniej strzał był jedynie ułudą, fikcją. Śmierć pozorowała działanie, by mnie zastraszyć. Najważniejsze jednak było to, że teraz ja trzymałam broń w ręku. Operowałam strachem. Manipulowałam niepewnością. Miałam władzę.
Śmierć spojrzała na lufę ze zgrozą. Nie miała pojęcia, co teraz należy zrobić. Czułam złośliwą satysfakcję, że udało mi się ją zaskoczyć. Szczególnie, że za chwilę zginie. Spróbowała podejść o krok do przodu, ale dałam Jej do zrozumienia, że dalsze próby są bezsensowne. Pokręciła przecząco głową; na Jej twarzy malowała się obawa. Ach, więc myśli, że robię coś głupiego, bezmyślnego…? Sądzi, że to wszystko jest moją jedną, wielką pomyłką?!
I tak dowiem się prawdy!
Początkowo huk, ten ostateczny, nieodwracalny dźwięk ogłuszył mnie. A właściwie to w ogóle do mnie nie dotarł. Byłam daleko od niego, choć to ja go wywołałam. Bezmyślnie patrzyłam, jak Śmierć ugina się pod ciężarem umierania. Tym razem własnego. Upadła, obficie brocząc krwią. Tak więc trafiłam. Dobrze wycelowałam. A Ona siedziała, wsparta na jednej ręce, drugą zakrywając ranę. Nie patrzyła na mnie. Nie wykonała żadnego wyraźnego gestu. A ja stałam i nadal celowałam w Nią bronią.
To była ostatnia kula. Ostatnia. Już nie pójdziesz dalej.
Nadal oszołomiona, uklęknęłam i złożyłam broń u Jej stóp. Nie myślałam w tamtym momencie… Nie byłam w stanie. Patrzyłam na Nią bezradnie, szybciej oddychając. Czułam krew szybciej płynącą w żyłach, czułam serce boksujące moją klatkę piersiową, czułam drżenie swoich rąk. Dopiero po chwili dotarł do mnie Fakt Absolutny. Śmierć umierała.
To JA miałam to zrobić dla CIEBIE. Miałam wykonać swoją powinność, a ty - przejść ten pomost całkiem swobodnie. Uratowałaś mnie, ale nie… nie tak miało być. Ja nie potrzebowałam zbawienia.
Zbliżyłam się tak, by mogła położyć Swoją głowę na moich rękach. Leżała, poruszając się coraz wolniej, ale ciągle nerwowo. Nie potrafiłam Jej uspokoić. A tak bardzo chciałam. Chciałam, by już przestała mówić, tłumaczyć, uświadamiać. Czekałam, aż uśnie w wiecznej stagnacji, znieruchomieje, a na spierzchłych wargach zatrzyma niedokończone słowo. Ona, choć znała każde moje pragnienie, każdą moją myśl, nie przestała. Jęczała w agonii; męczyła się okropnie, wydobywając z siebie kolejne słowa.
Ale zajmę twoje miejsce, udam się tam… A przecież grę wygrało Coś, nie ja, więc umknęło. Ja miałam za zadanie wysłać cię tam. Tam cię wiodła ta wąska ścieżynka tej marnej egzystencji… Będzie marniej. Będzie marniej! Marniej…
W końcu znieruchomiała. Zatrzymała się z półotwartymi ustami. Jej ręka (ręka!) zawisła bezwładnie, oczy stanęły w szklistym spojrzeniu. Teraz Śmierć była już całkiem… ludzka. W każdej swojej części ciała przypominała człowieka. Przypominała… mnie… Potrząsnęłam Nią gwałtownie, podświadomie łudząc się, że nie wypełniłam swojej misji, że nie przyczyniłam się do wystrzału, że wróci Coś i rozegra karciany rewanż ze Śmiercią…
Czułam, jak odpływa ze mnie krew, widziałam, jak moje członki odkształcają się i tracą barwę. Oddech spłycał się zwolna… Serce już nie dźwięczało regularnym rytmem. Materia mojego ciała rozrzedziła się całkowicie. Nie czułam żadnej potrzeby. Byłam niezdefiniowanym tworem. Nie istniałam i istniałam równocześnie. Stałam się abstrakcją.
Chwyciłam prawą dłoń nieżywej Śmierci. Była całkiem sucha.



3 grudnia 2006 roku, Poznań
_________________
W avatarze jest lemur, gdyby kto nie wiedział. W domu wygląda tak samo.

Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Wto Gru 12, 2006 8:03 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Wiecie co? Podbudowałem się Very Happy Spoglądam sobie na nasze teksty i - pal licho ich poziom! - dochodzę do optymistycznego wniosku, że młodzież jest kapitalna. Możemy czuć się dumni, że chce nam się spędzać długie godziny na żmudnym, ale twórczym zajęciu, zamiast sterczeć gdzieś w bramie z flaszką w ręku. Naturalnie jedno nie wyklucza drugiego - w moim przypadku oba zajęcia wspaniale się uzupełniają Twisted Evil

Cholera, chyba robię się sentymentalny Very Happy

Qnegunda - Twój tekst na pewno przeczytam i pokuszę się choćby o parę słów recenzji, jak tylko znajdę czas Wink Na razie męczę się z poprawkami mojego "Labiryntu", który po pierwszym napisaniu (efekty możecie podziwiać na rapidzie) zostawiłem do odleżenia na twardzielu. Teraz korekty ze świeżym spojrzeniem i być może wrzucę drugą wersję z poprawioną kosmetyką...
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
TigerLily



Dołączył: 10 Cze 2006
Posty: 231
Skąd: Toruń

PostWysłany: Wto Gru 12, 2006 8:04 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Szymku dzięki za udostępnienie powieści, przeczytam i ocenię Wink
Powodzenia przy następnych pomysłach Very Happy
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Numer GG
Qnegunda



Dołączył: 20 Lip 2005
Posty: 2030
Skąd: Poznań/Warszawa

PostWysłany: Wto Gru 12, 2006 8:09 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

szymek_dymek napisał:
Qnegunda - Twój tekst na pewno przeczytam i pokuszę się choćby o parę słów recenzji, jak tylko znajdę czas Wink

Stary tekst Wink Ja ocenię Twoją powieść, jak tylko zdołam ją ściągnąć... Może staniesz się inspiracją do tego, bym po raz kolejny wróciła do starych wypocin ('Doktor Vix', lol) Twisted Evil Arrow Wink
_________________
W avatarze jest lemur, gdyby kto nie wiedział. W domu wygląda tak samo.

Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Wto Gru 12, 2006 10:44 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Dobra - trochę skorygowałem tekst i ta wersja jest ostateczna. Przepraszam za chaos, ale wszystkim tym, którzy ściągnęli poprzedni tekst, a jeszcze nie przeczytali (jak również tym, którzy jeszcze nic nie ściągnęli) polecam właśnie TĘ wersję:
http://rapidshare.com/files/7223514/Labirynt_Wydanie001c.pdf.html

M.in. poprawiona interpunkcja, usunięta większość literówek, wygładzony styl (niekiedy musiałem usunąć powtórzenia) i wyskalowany układ strony. Zapraszam do lektury i czekam na wszelkie opinie...

...i nie robię już syfu w temacie zamieszczając kolejne wersje moich wypocin Wink To już naprawdę koniec Razz

EDIT:

Aha, żeby być fair - historia zawiera niesmaczne opisy scen przemocy i erotycznych uniesień. Przed przeczytaniem zapoznaj się z treścią... etc.
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum.Queen.PL (tylko do odczytu) Strona Główna -> FreestyleForum Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 3 z 4

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach



Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group. Dopracował: Piotr^ Kaczmarek