FAQFAQ
SzukajSzukaj
UżytkownicyUżytkownicy
GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja

ProfilProfil
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości
ZalogujZaloguj

Forum Forum.Queen.PL (tylko do odczytu) Strona Główna
Użytkownikami tego forum nie są wyłącznie (i w większości) członkowie Polskiego Fanklubu Queen, dlatego ogółu opinii prezentowanych na forum nie można traktować jako opinii Fanklubu, w tym jego Zarządu i innych organów nadzoru.
Polski Fanklub Queen

Czat.Queen.PL!
Forumowi prozaicy
Idź do strony 1, 2, 3, 4  Następny
 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum.Queen.PL (tylko do odczytu) Strona Główna -> FreestyleForum
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  

Pisujesz...?
Tjaaaa, posty na forum.
31%
 31%  [ 15 ]
Oczywiście! Amatorsko... :)
12%
 12%  [ 6 ]
Tak! Poważnie myślę o podbiciu rynku wydawniczego! :)
17%
 17%  [ 8 ]
Mam raczej dziennikarską żyłkę...
21%
 21%  [ 10 ]
Szczerze...? Wolę poezję.
6%
 6%  [ 3 ]
Inna odpowiedź
10%
 10%  [ 5 ]
Wszystkich Głosów : 47

Autor Wiadomość
Qnegunda



Dołączył: 20 Lip 2005
Posty: 2030
Skąd: Poznań/Warszawa

PostWysłany: Sro Sty 18, 2006 9:27 pm    Temat postu: Forumowi prozaicy Odpowiedz z cytatem

Patrząc ostatnio na 'Another Story' (PISAĆ!!!), pomyślałam sobie, że kilka osób z Forum oprócz tworzenia nowych wątków alternatywnej historii naszych chłopaków Wink piszą coś jeszcze. Konkretniej mam na myśli prozę w pełnym znaczeniu tego słowa. Piszecie, po amatorsku, profesjonalnie, publikujecie się? Chyba był kiedyś podobny temat (związany z dziennikarstwem), ale skoro zaginął w akcji przeprowadzki na inny serwer proponuję, byśmy tutaj mogli dzielić się swoimi pisarskimi doświadczeniami. No i wrzucać własne teksty. Subiektywny wybór moich prób i opowiadań z różnych okresów (nie wszystkie twory są dokończone) znajdziecie w TUTAJ (hasło: victorhugo).
Pozdrawiam kolegów po piórze Wink
_________________
W avatarze jest lemur, gdyby kto nie wiedział. W domu wygląda tak samo.

Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Sro Sty 18, 2006 9:35 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

No, jak pewnie wiadomo ja również bawię się w te klocki Rolling Eyes
Inna rzecz, że brakuje mi motywacji - często zdarza mi się zacząć jakiś projekt, by ostatecznie porzucić go jak niemowlę w śmietniku. Piszę amatorsko i jeszcze nigdzie nie wysyłałem swoich prac, których zresztą nie jest aż tak sporo. Właśnie pracuję nad jednym opowiadankiem - ma być z założenia krótsze, więc może uda mi się je skończyć Cool .
Rynku wydawniczego raczej nie podbiję Laughing , bo na powieść nigdy nie starczyłoby mi cierpliwości Wink .
Również pozdrawiam!
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
daga
Site Admin


Dołączył: 29 Paź 2003
Posty: 11065
Skąd: Warszawa - Ursynów

PostWysłany: Sro Sty 18, 2006 10:06 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Ja pisze do KYA maGaGazynu ale lubie krótkie formy czyli wiersze Smile Tak na marginesie w ramach kryptoreklamy www.wierszetakzwane.z.pl Smile
_________________
http://www.wierszetakzwane.prv.pl/
http://www.deaky.prv.pl/
http://www.queen1991.blog.pl
http://www.queen.blox.pl
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
McBurak



Dołączył: 30 Gru 2004
Posty: 944
Skąd: Kraków

PostWysłany: Sro Sty 18, 2006 10:15 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

ooo, ja pisuje sporo, z moja tworczoscia dziennikarska juz sie mozna bylo na tym forum zapoznac, ostatnio zaczalem sie tez bawic w opowiadania - i chyba idzie mi calkiem niezle. Pozyjemy, zobaczymy, ale z pisaniem planuje zwiazac swoje zycie, wiec...
_________________
i can lead the nation with a microphone
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Emek



Dołączył: 04 Gru 2005
Posty: 259
Skąd: Holandia/Jelenia Góra

PostWysłany: Sro Sty 18, 2006 10:59 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

szymek_dymek napisał:

Inna rzecz, że brakuje mi motywacji - często zdarza mi się zacząć jakiś projekt, by ostatecznie porzucić go jak niemowlę w śmietniku

Brutalne porównanie...ja raczej nie pisze gdyz nie lubie ale gdy sie rozpisze to moge pisac i pisac Wink Czasami zdarzalo sie na klasówkach z polskiego ze czasu braklo i odawalem tylko pół pracy...Wink Kiedys jako dizeciak 12-13 letni pisalem ksiazke na podstawie gry Wink
_________________


"In this country, you gotta make the money first. Then when you get the money, you get the power. Then when you get the power, then you get the woman."

"You fuck wit me, you fuckin' wit da best"
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Numer GG Tlen WP Kontakt
CORAX



Dołączył: 05 Lip 2004
Posty: 3277
Skąd: Coraxstadt

PostWysłany: Sro Sty 18, 2006 11:40 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Pisuję, ale różnie z tym bywa. Jak dotąd tylko jedno z moich licznych opowiadań zostało całkowicie ukończone, nieprzemierzajac w słowach, jestem z niego zajedwabiście dumny. Tylko nie mam ciągle czasu na wprowadzenie drobnych, aczkolwiek koniecznych poprawek... Napisało się tez kilka róznych pierdółek, między innymi sequel do "Jagnię i wilcy", które jest na tym forum, w wierszykach, hehehe...
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora
Hoder



Dołączył: 20 Lis 2003
Posty: 657
Skąd: Marklowice/Poznań

PostWysłany: Sro Sty 18, 2006 11:41 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

nie, nie piszę - jestem strasznie leniwy i wszystkie moje pomysły pisarskie nie wychodzą poza obręb czaszki mej Wink
_________________
czemu bracie robisz ku*wę z muzyki
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Numer GG
Kensington



Dołączył: 27 Sie 2004
Posty: 4263
Skąd: Modar

PostWysłany: Sro Sty 18, 2006 11:55 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

CORAX napisał:
Pisuję


A ja się ciągle zastanawiam, kiedy wreszcie dołączycie, Towarzyszu, do grona "Bad Company" i zaczniecie razem z nami tworzyć "Nieprawdziwą historię prawdziwego zespołu". Znając Wasze możliwości śmiem twierdzić, że wnieślibyście do naszego opowiadania masę znakomitych rzeczy.
_________________

Z kobietami się nie dyskutuje. Kobiet się słucha.
Moje aukcje
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
CORAX



Dołączył: 05 Lip 2004
Posty: 3277
Skąd: Coraxstadt

PostWysłany: Czw Sty 19, 2006 12:00 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Kensington napisał:
A ja się ciągle zastanawiam, kiedy wreszcie dołączycie, Towarzyszu, do grona "Bad Company" i zaczniecie razem z nami tworzyć "Nieprawdziwą historię prawdziwego zespołu".


Mi się tego czytać nie chce, a co dopiero żebym sam coś tam dopisywał! Nie mam czasu...

Kensington napisał:
Znając Wasze możliwości śmiem twierdzić, że wnieślibyście do naszego opowiadania masę znakomitych rzeczy.


Zdaję sobie sprawę, że tam się dzieją różnorakie ekscesy, ale pozwolę sobie na stwierdzenie:
Oj, tu się z Waszmością zgodzę, takie rzeczy by się działy, że ..... Twisted Evil
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora
Marcin S.



Dołączył: 15 Lut 2005
Posty: 1865

PostWysłany: Czw Sty 19, 2006 2:01 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Niestety, nie pisuję niczego, bo natura poskąpiła mi talantu w tej dziedzinie...
choć czasem mam ochotę spisywać swoje myśli, np. podczas jazdy autobusem, ale nie mam wtedy ani na czym, ani czym pisać...
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość
Fenderek



Dołączył: 14 Lis 2003
Posty: 13423

PostWysłany: Czw Sty 19, 2006 2:07 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Ciagnie mnie troche w strone dziennikarstwa...
_________________


Be who you are and say what you feel, because those who mind don't matter and those who matter- don't mind.

A teraz, drogie dzieci ... pocałujcie misia w dupę
http://fenderek.blogspot.co.uk/
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Bizon



Dołączył: 24 Sty 2004
Posty: 13394
Skąd: Radomsko/Łódź

PostWysłany: Czw Sty 19, 2006 2:35 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

mnie tez kiedys ciagnelo, nawet swego czasu czasem pisywalem do przegladu sportowego do dzialu dla kibicow, ale tego dzialu juz od dawna nie ma... ale zanim zniknal to z 6-7 razy sie tam pojawilem Wink myslalem nad dziennikarstwem jako drugim kierunkiem ale: 1. w lodzi nie ma dziennikartswa na uniwerku 2. mam wade wymowy 3. tam trza nie miec zadnych skrupolow i sumienia... mnie resztki jeszcze zostaly niestety...

co do innego pisania, to swego czasu napisalem pare textow pod przyszle piosenki (z jeden czy dwa moj znajomy, ktory mial zespol probowal wrzucic do swoich utworow, ale w koncu chyba zespol padl niedlugo potem i nic z tego nie wyszlo), ale to raczej do tematu o wierszach by sie bardziej nadawalo, chociaz z wierszami wiele wspolnego to nie mialo... kiedys tez zupelnie z nudow zaczalem pisac sobie cos w rodzaju opowiadania... oczywiscie nic powaznego i nie zamierzalem tego nikomu pokazywac... to raczej miala byc forma doskonalenia sztuki pisania i rozszerzenia zasobu slownictwa... stworzylem najpierw zarys postaci, na ktorych opowiadanie mialo sie opierac, glowna scenerie calosci i zaczalem pisac, ale potem juz nie mialem czasu za duzo, wiec szybko rzucilem to w cholere... Laughing
_________________

if you don't like oral sex, keep your mouth shut...
http://issuu.com/rockaxxess/docs/rock_axxess_15-16 - nowy numer ROCK AXXESS

you never had it so good, the yoghurt pushers are here
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
Fenderek



Dołączył: 14 Lis 2003
Posty: 13423

PostWysłany: Czw Sty 19, 2006 3:00 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Bizon napisał:
3. tam trza nie miec zadnych skrupolow i sumienia... mnie resztki jeszcze zostaly niestety...

Niby racja- ale tez nie takie dziennikarstwo mnie interesuje Smile
I nie- na kierunek tez bym nie poszedl- watpie zeby np taki Weiss byl po dziennikarstwie...
_________________


Be who you are and say what you feel, because those who mind don't matter and those who matter- don't mind.

A teraz, drogie dzieci ... pocałujcie misia w dupę
http://fenderek.blogspot.co.uk/
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Qnegunda



Dołączył: 20 Lip 2005
Posty: 2030
Skąd: Poznań/Warszawa

PostWysłany: Pią Sty 20, 2006 6:09 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Bizon napisał:
2. mam wade wymowy

To aż taką przeszkodą nie jest, chyba, że myślisz o występowaniu w telewizji bądź radiu. A nie myślałeś, że odpowiednia dla Ciebie będzie prasa specjalistyczna bądź kompetentny magazyn rockowy? Wink Besides - Katarzyna Kolenda-Zalewska jest dziennikarką Faktów, a mówi szybko i dosyć niewyraźnie... Myślę, że mimo tej wady miałbyś jednak szansę Wink.
Bizon napisał:
3. tam trza nie miec zadnych skrupolow i sumienia... mnie resztki jeszcze zostaly niestety...

Zależy, w jakiej branży... Jeśli człowiek chce zostać dziennikarską gwiazdą wszelkich brukowców, na pewno sumienia nie powinien posiadać Wink. Ale wydaje mi się, że nawet w dzisiejszym świecie (który żadnym rajem nie jest, nie był i nie będzie Rolling Eyes ) można się wybić dzięki zwykłym umiejętnościom. A raczej niezwykłym.
_________________
W avatarze jest lemur, gdyby kto nie wiedział. W domu wygląda tak samo.

Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
lemur
Moderator


Dołączył: 13 Maj 2005
Posty: 5251
Skąd: z Komitetu Centralnego

PostWysłany: Pią Sty 20, 2006 7:03 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

pisać lubię bardzo i całkiem nieźle mi to wychodzi. Trochę tego popełniłem...tylko, że mam straszny problem. Bardzo łatwo wyczerpuje mi się zapał do tworzenia większych form. Mam pomysły, mam możliwości...a mimo wszystko nie mogę się przemóc.

Próbuję też od czasu do czasu swoich sił w publicystyce, na poziomie gazet studenckich...póki co w jednej, która właściwie upadła, teraz napisałem artykuł do innej. Ale na pewno będę się chciał w tym kierunku rozwijać.
_________________
Pierwszy Pisarz Forum 2006, 2007, 2009; Podpis Roku 2010

Mój blogasek: http://obserwujacylemur.wordpress.com/
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
Bizon



Dołączył: 24 Sty 2004
Posty: 13394
Skąd: Radomsko/Łódź

PostWysłany: Pią Sty 20, 2006 11:17 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Qnegunda napisał:
A nie myślałeś, że odpowiednia dla Ciebie będzie prasa specjalistyczna bądź kompetentny magazyn rockowy? Wink


haha jakbym slyszal moja kolezanke z roku: kubus, ty ze swoja wiedza muzyczna to bys mogl w pismie muzycznym pracowac, albo audycje w radio puszczac" hehehe nie powiem, moim marzeniem byloby miec wlasna audycje muzyczna w jakiejs stacji radiowej.. chocby w srodku nocy, byleby pary takim oszolomom jak mnie mozna bylo puszczac wszystkie te cudenka, ktore mam na plytach, a ktore nigdy w radio nie leca Wink
_________________

if you don't like oral sex, keep your mouth shut...
http://issuu.com/rockaxxess/docs/rock_axxess_15-16 - nowy numer ROCK AXXESS

you never had it so good, the yoghurt pushers are here
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
Misiu



Dołączył: 21 Sty 2005
Posty: 3580
Skąd: Rybnik

PostWysłany: Sob Sty 21, 2006 1:39 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Tam gdzieś była mowa o TVN 24....Tutaj jest pewien problem dla odbiorców i dobra wiadomość dla tych, których ciągnie w stronę dziennikarstwa. Ogólnie cały TVN (a może i inne stacje też) ma główny cel - pieniądze. Spójrzcie ile tam jest nowych twarzy, ni stąd, ni zowąd się tam wzięli. Lisa wyrzucili praktycznie za nic, poziom trzyma jedynie Rymanowski, ewentualnie Marciniak, a z kobiet Pochanke i ewentualnie Anita Werner. Reszta to nikt wielki. Dlaczego tak jest? Bo liczy się pieniądz - stary, doświadczony wyjadacz zarabiający przykładowo 50 tys. miesięcznie (a tyle podobno zarabiał Tomek Lis) wciąż proszący o więcej jest niezłym obciążeniem finansowym. To samo z Moniką Olejnik (która z kolei PODOBNO kasowała 40 tys. na miesiąc). Bierze się więc młodych, którzy dostaną 3/4 mniej, a i tak będą w siódmym niebie, bo taka kasa to dla nich coś nowego, tego szukają. Jakość jest niestety coraz bardziej zasłaniana przez pieniądze. Szkoda. Śmiem jednak na tej podstawie stwierdzić, że to, o czym wspomniał Bizon wcale by go nie dyskwalifikowało - wystarczyłoby to, że nie chciałbyś zbyt wiele kasy i pracował tak, jak reszta. Taka prawda. Poza tym - Twoja wada wymowy jest wyraźnie słyszalna czy to taki szczególik w postaci, np. "R" Pana Rokity? Bo jeżeli coś takiego - to jest raczej niewielki problem, gdzieś właśnie w TVN 24, w którymś z magazynów, jest kobieta, która ma właśnie coś w tym stylu. I to jest bardzo słyszalne. No i po prostu jest sobie kobieta i już Smile Jeżeli ja miałbym cokolwiek o tym powiedzieć na temat tych trzech punktów, to tylko nr 1 stanowi swego rodzaju problem. Jeżeli dałoby się to jakoś załatwić - mógłbyś spróbować, choć to oczywiście moje zdanie i Twoja decyzja.


Co do samego tematu - sam od siebie nie piszę raczej opowiadań itd., ale nie ukrywam, że jak temat ciekawy, to kocham pisać wypracowania z polskiego i często wychodzą mi naprawdę fajne rzeczy. Super pisało mi się coś w stylu "Czego nauczył się Mały Książę podczas swej podróży?". Rozpisałem się, że nie wiedziałem kiedy przestać. Na biologię musieliśmy napisać opowiadanie fantastyczno-naukowe - kilka stron z zeszytu, zajęło mi to może pół godziny, a nauczycielka bardzo pochwaliła. Tak, to coś innego, ale lubię pisać właśnie takie rzeczy. Tak ogólnie to myślę, że gdybym wgłębił się w to dość mocno, to coś mogłoby ze mnie być, aczkolwiek nie ciągnie mnie zbyt. Choć powtarzam - jeśli coś jest dla mnie ciekawe, bardzo lubię pisać.
_________________
Whatever happened to playing a hunch? The element of surprise, random acts of unpredictability? If we fail to anticipate the unforseen or expect the unexpected in a universe of infinite possibilities, we may find ourselves at the mercy of anyone or anything that cannot be programmed, categorized or easily referenced.

Moje zdjęcie
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Numer GG
Qnegunda



Dołączył: 20 Lip 2005
Posty: 2030
Skąd: Poznań/Warszawa

PostWysłany: Nie Sty 22, 2006 2:07 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Jedno pytanie: kto z Was zaznaczył opcję o podbijaniu rynku wydawniczego? Twisted Evil Wszystko pięknie, tylko nikt się nie przyznał... (no dobra, też ją wybrałam Razz)
_________________
W avatarze jest lemur, gdyby kto nie wiedział. W domu wygląda tak samo.

Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
mike



Dołączył: 26 Sie 2004
Posty: 4802
Skąd: Łódź

PostWysłany: Pon Sty 23, 2006 2:17 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

"Poezja Michała" wkracza na nowe tory (czyli - wreszcie nie życzenia Wink )

Pisać to ja nawet lubiem
Szkoda tylko, że nie umiem
Ma poezja denna, sami przyznacie
Nie dla mnie rynek, Wy go zdobywajcie
I te rymy co każdemu cofną strawę
A o sylabach lepiej przemilczeć sprawę
Podobnie w sumie ma się proza
Kto przeczyta, krzyknie "zgroza"
Nie mam do tego zresztą cierpliwości
Eh, kończę już "popis" mych możliwości
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odwiedź stronę autora
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Pią Lut 17, 2006 9:20 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Moje opowiadanko - tym razem w całości, więc nie martwcie się, że będę Was męczył niedokończonym zamieszczaniem w odcinkach. Kto chce - zapraszam do lektury. Roboczy tytuł: "Domek Cymberta" [K***a, trochę tego dużo... ] Laughing


-----------------------
Mogę z czystym sumieniem zaryzykować stwierdzenie, że na każdym osiedlu i w każdej wiosce znaleźlibyście taki domek. Wiem co mówię, bo dla organisty i grabarza w jednej osobie, sumienie jest rzeczą prawie najcenniejszą (oprócz mocnej wątroby, niestety). Nigdy nikogo nie okłamałem i mogę zaręczyć, że ta historia też nie została wyssana z mojego tłuściutkiego palca.
O jakim domku mowa? Nazywajcie to jak chcecie – chatka Baby Jagi czy Nawiedzony Dom – zupełnie nie robi mi to różnicy... Grunt, że załapiecie o co chodzi. Mowa o jakiejś starej, zniszczonej ruderze, która zarasta krzakami i śmieciem, a powybijane szyby straszą jak szpary między zębami całkiem urokliwej laseczki. Płot obejścia zwykle jest połamany, drzewa w ogrodzie zapuszczone, a w rozlatującej się szopie pomieszkują dzikie koty. Dzieciaki z sąsiedztwa omijają tę posesję szerokim łukiem, a gdy już wpadnie im tam za mocno kopnięta piłka, zwykle spisują ją na straty i idą do domu. Bardziej zależy im bowiem na własnym tyłku, niż na tej starej, połatanej szmaciance.
No... Wysilcie pamięć. Mieszkaliście kiedyś na wsi? Kojarzycie już z dzieciństwa taki domek? Znajdował się właśnie w tej okolicy, przez którą starzy absolutnie zabraniali wam przechodzić po zmroku... To właśnie tam wasza babka widziała jakieś dziwne światła, albo pohukującą zjawę swojego świętej pamięci mężulka. I wreszcie – przy tej ścieżce, ktoś się kiedyś powiesił na zeschniętej, dębowej gałęzi.
Teraz już wam łatwiej? No... Nawet jeżeli nigdy nie mieliście czegoś takiego w swojej okolicy, albo nie daj Boże mieszkaliście w miastowym bloku, to chyba potraficie sobie wyobrazić, o co może chodzić takiemu staremu grzybowi jak ja.
Pewnie myślicie sobie teraz, że zacznę wam opowiadać jakieś nawiedzone pierdoły z czasów mojego dzieciństwa? Zacząłbym na przykład tak: „To było upalne lato, tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego, a ja miałem wtedy osiem lat...”
Jeżeli tak wam się wydaje, to jesteście w dużym błędzie. Lato rzeczywiście było upalne, ale cała ta kretyńska historia przytrafiła mi się ledwo dwa tygodnie temu. Właściwie, to nikomu jej jeszcze nie opowiadałem... Ale zaszczyt was kopnął, he-he... No, do rzeczy zatem.

* * *
Wprowadziłem się na Ocice jakieś dwadzieścia pięć lat temu – mieszkam tam do dzisiaj i nie mogę powiedzieć, żeby było na co narzekać. Osiedle jest spokojne, przytulne i ładnie utrzymane. Powojenne domki trochę kontrastują z nowoczesnymi willami tych bogatych burżujów, co to sprowadzają się z centrum na spokojne przedmieścia, ale ja im nie bronię. Trudno się dziwić, że ciągną w tak przyjemne miejsce.
Ocice to raptem osiem ulic, pokrzyżowanych ze sobą na wszystkie możliwe sposoby – cholera jedna wie, ile promili miał facet projektujący to osiedle, ale plątanina dróg przypomina talerz ze spaghetti i dziękuję Bogu, że jest ich tylko osiem.
Na zachód rozciągają się pola i nikogo tak naprawdę nie obchodzi, do kogo należą te hektary – z wyjątkiem tych dwóch tygodni, kiedy odbywają się żniwa i wszystkie stare dewoty piszą skargi do proboszcza związane z zakłócaniem nocnego spokoju. Zastanawiam się, czy te pieprzone staruszki mają blade pojęcie o tym, że gdyby nie te kombajny, to nie miały by czego wsadzić do bezzębnych ust.
Na wschód z kolei, prowadzi nowoczesna, wyasfaltowana droga. Gdybyście wsadzili tyłki w sportowy samochód, to po pięciu minutach moglibyście robić zakupy w centrum Raciborza. Ale kto by tam kupował w marketach, skoro na Ocicach każdy ma swój ogród? Powiadam wam, a znam się na rzeczy – nie ma to jak domowa jajecznica, która jeszcze kwadrans wcześniej znajdowała się w zadku waszego kurczaka, a teraz zachęcająco pachnie z talerza.
Na niewielkim pagórku, porośniętym wybujałą trawą, znajduje się imponujący kościół, wybudowany za niemiecką forsę niedługo przed wojną. Powiem to tylko z kronikarskiego obowiązku – nie żebym się chwalił, czy coś – ale to właśnie w tej świątyni, od piętnastu lat robię za organistę, grabarza i kościelnego... Zresztą, co tu dużo pieprzyć – po prostu jestem prawą ręką proboszcza.
Jak na takiego starego capa jak ja, to robota jest wymarzona. Za samo przyłażenie na msze, śmiganie po klawiszach i zapalanie tych zafajdanych woskiem świeczek, księżulek daje mi pięć stówek miesięcznie. Ci z was, którzy są sprawni z matematyki, niech dorzucą gratyfikacje za śluby, pogrzeby, kopanie dołów i inne bzdury – wyjdzie wam z pewnością ponad tysiączek na rękę. Jak na samotnego emeryta (a właśnie – doliczyliście emeryturę? – najniższa krajowa stawka, ale to nie ma nic do rzeczy, cwaniaczki...) to całkiem niezły uciąg. Wystarczy na tą codzienną jajeczniczkę, a i do skarpety jest co wsadzić. Mówcie co chcecie – ja na pewno nie jestem stratny.
Ludzie na Ocicach są w porządku. Stadnie chodzą do kościoła, a to się liczy przede wszystkim – są przesądni, staroświeccy i straszni plotkarze, ale Bóg mówił, żeby wybaczać. Zdarzają się wielodzietne rodziny, gdzie bieda aż piszczy, ale wtedy nasz proboszcz organizuje jakieś świąteczne zbiórki... Po paru takich zbiórkach, wszystko jest cacy (a księżulek może sobie odpisać stosowną sumkę od podatku, he-he...) Są też, jako się rzekło, burżuje, tacy jak ta pokręcona rodzinka mieszkająca dwie przecznice dalej. Stary podobno jest jakimś ambasadorem, ale w życiu go nie widziałem, bo ciągle w rozjazdach... Z kolei syn z matką siedzą ponoć w Szwajcarii, gdzie dzieciak leczy się na AIDS, czy coś w tym stylu. Nie wiem po jaką cholerę zbudowali sobie taką willę, skoro teraz nikt w niej nie mieszka, ale przecież jestem tylko organistą i „CO-JA-TAM-MOGĘ-WIEDZIEĆ”.
Po kiego grzyba wam to wszystko opowiadam? Prawdę mówiąc, sam nie wiem... Może chcę, żebyście lepiej potrafili sobie wyobrazić okoliczności tej przygody, do której zaraz dojdziemy? A może w końcu stary tetryk może się wygadać, więc po prostu korzysta z okazji? Mniejsza o to, postaram się dłużej nie przeciągać... Ale gdyby coś, to darujcie – w końcu ma się już tą sześćdziesiątkę na karku, a Bóg kazał wybaczać.
Dobra, więc jedziem z tym śledziem... Bo zanudzę was na śmierć.
Jak już wspominałem, rzecz miała miejsce niemal dwa tygodnie temu. Było piątkowe popołudnie, dochodziła mniej więcej siódma – pamiętam bo właśnie skończyła się wieczorna msza. Wiecie jak to jest – środek wakacji (zaraz... to był zdaje się dwudziesty ósmy lipca), więc ludzi w kościele jak na lekarstwo. Proboszcz nie miał zatem potrzeby przedłużać w nieskończoność i już piętnaście minut przed dziewiętnastą było po wszystkim. Stałem w zakrystii, przygotowując wszystko do sobotniej, porannej mszy – a trzeba wam wiedzieć, że jest trochę tych obowiązków: trzeba uzupełnić ampułki z wodą i winem, przygotować hostie, ustawić kielichy, sprawdzić poziom oleju w niektórych świecach. Słowem – trochę drobiazgowej, ale wcale nie za bardzo męczącej roboty. Właśnie zatem wlewałem do szklanego naczyńka odpowiednią porcję mszalnego wina, kiedy proboszcz odezwał się:
– Antosiu, znasz może tego pana Cymberta?
Przede wszystkim, poczułem jak na czoło występuje mi żyłka gniewu – nienawidzę, kiedy ten cholerny klecha mówi do mnie per „Antoś”. Do diabła, ja mam sześćdziesiąt jeden lat, a „Antoś” brzmi jak imię dla ratlerka. Zgrzytnąłem resztkami zębów, ale opanowałem złość. Muszę... Po prostu MUSZĘ powiedzieć, że nasz kochany księżulek ma wybitny talent do „nieumyślnego” denerwowania mnie. Pomijam fakt, że jest osobnikiem chciwym, a zarazem przebiegłym – dacie wiarę, że kupił sobie trzy różne modele Peugeota, ale wszystkie w tym samym kolorze, żeby wierni nie zorientowali się, że to trzy inne wózki? Taki cwaniaczek. Najbardziej jednak wścieka mnie ta jego przymilna mina, która wlewa się na jego pulchniutką twarz, gdy proboszcz ma do ciebie jakiś biznes. Podobny wyraz twarzy przybrał właśnie wtedy, spoglądając na mnie wzrokiem zbitego kundla. Zza okularów, w prześwitującym przez zakrystyjne witraże świetle, wyzierał jednak ohydny błysk interesowności. Spoglądał na mnie niby to mimochodem, zdejmując jednocześnie zielony ornat. Boże, ależ ten facet mnie wkurza... Wybaczcie – wiem, że to nie przystoi organiście – ale nic nie poradzę na to, że gdyby nie ta robota, wygarnąłbym naszemu księdzu prosto w twarz, co o nim myślę. A zapewniam, że byłoby tego sporo – i to niekoniecznie w dobrym guście.
Powstrzymałem się jednak i zacząłem w myślach przeczesywać swoją prywatną listę kontaktów. Cymbert, Cymbert... Brzmiało to trochę jak ksywa żydowskiego bankiera sprzed drugiej wojny światowej, ale nic poza tym nie przychodziło mi do głowy. Fakt, że nazwisko obiło mi się gdzieś o uszy, nie pomagał wcale w przypomnieniu sobie okoliczności poznania tego faceta... O ile rzeczywiście miałem z nim osobistą przyjemność.
Nie potrafiłem nic wymyślić, więc zakręciłem butelkę z winem, odstawiłem na miejsce i przyjąłem wygląd niepozorny oraz głupkowaty. Słowem – zbaraniałem. Proboszcz popatrzył na mnie z politowaniem pani profesor, która strofuje nieprzygotowanego do lekcji ucznia, po czym powiedział:
– No przecież mieszka niedaleko ciebie, Antosiu...
W tym momencie jakby mnie olśniło, a jednocześnie na moje stare plecy wystąpił zimny pot – nie było w tym nic miłego, zważcie że termometry pokazywały ze trzydzieści stopni.
Pamiętacie, jak na samym początku swojego opowiadania, przez ładnych parę minut produkowałem się na temat nawiedzonych domów i innych tego typu bzdur? No właśnie...
Na Ocicach też znajdował się taki dom. Mniej więcej pół kilometra w linii prostej od mojego domu – skłamałbym, mówiąc że chata mieściła się na zupełnym odludziu, ale rzeczywiście, odstęp od innych budynków mieszkalnych był całkiem spory. Nie myślcie sobie tylko, że ja – sześćdziesięciojednoletni facet po jednym zawale – bałem się przechodzić obok tej chałupiny, albo moczyłem się w nocy na samą myśl o tym, co może skrywać się na jej strychu. Nic z tych rzeczy, ale faktem jest, że czasem docierały do mnie niestworzone historie wymyślane przez miejscowe dzieciaki, a pytanie proboszcza trochę zjeżyło mi włosy na nogach.
Cymbert to facet, który czasem tam pomieszkiwał. Niezbyt często – po prostu wpadał raz czy dwa razy w tygodniu do tej zapuszczonej nory. Taa... Już słyszę ten wasz jęk zawodu. „Nawiedzony dom – a zamieszkany! Wielkie halo!”. Ale trzeba wam wiedzieć, że gościu był tak tajemniczy, że jeszcze dodawał pikanterii temu miejscu.
Na dokładniejsze opisy przyjdzie zresztą jeszcze czas. Tymczasem stałem przed proboszczem, dawno zapomniawszy o istnieniu czegoś takiego jak język w mojej starej, niewyparzonej gębie. Wybałuszyłem na niego gały, chyba zresztą niewspółmiernie do rzeczywistej wagi sytuacji – bo przecież nic takiego się nie stało – i wydukałem:
– Tak, oczywiście kojarzę... Cymbert... Rzeczywiście, gdy wracam z kościoła, mam po drodze jego dom.
Nie mam pojęcia, po jaką cholerę się w ogóle odzywałem – było to jawne kłamstwo, bo jego dom był równie „po drodze”, co wizyta w Moskwie podczas wycieczki do Nowego Jorku. No ale trudno, stało się... Być może chciałem zatrzeć negatywne wrażenie, jakie wywarłem swoimi wcześniejszymi lukami w pamięci. A niech mnie cholera... Do tej pory pluję sobie w brodę, gdy przypominam sobie jak ten nieszczęsny księżulek zaciera łapska i mówi do mnie lizusowskim tonem:
– To fantastycznie! Bóg mi cię zesłał, Antosiu!
„Niech go szlag trafi jeśli jeszcze raz wypowie to słowo” – pomyślałem gorzko, ale milczałem, czekając na dalsze wyjaśnienia. Nie miałem bladego pojęcia, o co może – jak to się mówi – „biegać”. Proboszcz tymczasem ciągnął, grzebiąc jednocześnie po półkach starego kredensu:
– Widzisz... – wystękał, otwierając z wysiłkiem jedną z szafek. – Dostałem na plebanię coś takiego... Nie wiem, co to jest – prawdopodobnie jakiś przekaz pieniężny czy coś w tym rodzaju. Listonosz przyszedł wczoraj i skarżył się, że już trzy razy pukał do domu pana Cymberta, ale nikogo nie zastał. Pozostawione awizo też nie przyniosło oczekiwanego skutku. Więc prosił mnie... A ja proszę ciebie... – (znowu ten przymilny uśmieszek) – Mógłbyś się tam przejść i zanieść ten druczek panu Cymbertowi? Poszedłbym osobiście, ale prawdę mówiąc czułbym się nieswojo – ten pan jeszcze ani razu nie wpuścił kolędy.
„Zastanawiam się, czy nie wziąć z niego przykładu w tej kwestii” – pomyślałem, biorąc od księdza rzeczoną kopertę. Adres nadawcy: ‘URZĄD MIASTA RACIBÓRZ’. Nie wiedzieć czemu, nagle zacząłem zastanawiać się nad kwestiami: od kiedy to poczta zostawia cudze przekazy pieniężne na plebaniach i dlaczego – do jasnej Anielki – organiści muszą je aportować? I wreszcie – gdzie idą pieniądze z naszych podatków, skoro pocztowcy nawet nie potrafią wykombinować, że ten cały zasrany Cymbert ma jakieś mieszkanko w centrum Raciborza, a na Ocice tylko sobie wpada od czasu do czasu? Prawdę powiedziawszy, to całe zlecenie było mi wybitnie nie na rękę. Zrobiłem minę, jakby ktoś zaproponował mi lewatywę z mydlin, ale powiedziałem:
– Dobrze... Mogę skoczyć tam do niego – w tym momencie trochę się przestraszyłem własnych słów, ale kontynuowałem: - Właściwie to mogę zrobić to teraz, zaraz po mszy.
– Jesteś kochany, Antosiu – rozpromieniła się pucułowata i wypielęgnowana twarz proboszcza. – Oczywiście, dasz mi znać jutro na porannej mszy, czy zastałeś go w domu?
Skinąłem głową, włożyłem pogniecioną kopertę z tajemniczą zawartością do kieszeni i ruszyłem w stronę drzwi wyjściowych, rzucając przez ramię odczepne: „Z Panem Bogiem”.
Wyszedłem na plac kościelny, pozostawiając usatysfakcjonowanego księdza w zakrystii i zastanawiając się nad tym, co dalej.
Zbliżała się dziewiętnasta i był środek lata – właściwie nie musiałbym wam opisywać, jak wygląda wtedy życie na takim osiedlu jak Ocice, ale pokrótce to zrobię. Słońce dopiero zaczęło zniżać się nad horyzontem i przyjęło barwę soku pomarańczowego albo roztopionego złota. Słychać było te wszystkie sielskie hałasy, które tak lubimy latem – odległe wycie kosiarki do trawy, ściszone głosy organizujących grilla, wesołą muzykę i odbijanie piłki na szkolnym boisku. Zbliżał się wieczór, ale wciąż było bardzo ciepło – gorący beton oddawał nagromadzoną przez cały dzień energię. W powietrzu unosił się zapach lata, skoszonej trawy, dymu z ogniska i pieczonych kiełbasek. Było bardzo parno – mimo, że na niebie nie znaleźlibyście ani jednej chmurki, dałbym głowę że nocą spadnie deszcz (miałem zresztą rację, jak się okazało...).
Początkowo planowałem udać się do domu i przebrać w jakieś lżejsze ciuszki – po wyjściu z kościoła miałem na sobie bawełnianą koszulę w kratę, wytarte spodnie z garnituru i sandały, nic dziwnego więc, że pod pachami utworzyły się plamy rozmiaru jeziora Bajkał, albo czegoś jeszcze większego i bardziej cuchnącego. Ostatecznie jednak pomyślałem, że lepiej będzie jak zaraz udam się do chaty Cymberta i załatwię co trzeba. No, tak między Bogiem a prawdą, to miałem po prostu cholernie wielką nadzieję, że nie zastanę tego dziwaka w domu... Nazajutrz rano, oddałbym proboszczowi kopertę z takim samym durnym uśmieszkiem, z jakim zgodziłem się ją przyjąć. Inna rzecz, że ostatnią czynnością, na jaką miałem ochotę, było łażenie po ciemku do tego przeklętego miejsca... Powtarzam – nie jestem jakimś strachliwym siusiumajtkiem, ale czułem się co najmniej niepewnie. Pora więc ruszać.
Maszerowałem leniwym krokiem po ulicy Wrocławskiej – od placu kościelnego prowadzi ona dość stromo w dół, żeby po dwustu metrach zmienić kąt nachylenia i biec pod górkę. Ktoś mądry obsadził ją dawno temu wysokimi topolami, które w takie upalne dni jak ten, dawały przyjemny cień spacerowiczom.
Po drodze rozglądałem się dookoła – wieczór był naprawdę przyjemny, chciałoby się żeby takie chwile trwały wiecznie. Zwróciłem uwagę na dzieciaki grające w kosza na szkolnym boisku i jeżdżące na rolkach – kilkoro z tych bachorów uparło się chyba, żeby uprzykrzyć mi życie, bo z nieludzkim wrzaskiem kręciły się wokół mnie. Inne po prostu jeździły po ulicy w te i nazad.
Minąłem rozsypujący się budynek szkoły, w którym od miesiąca nie zobaczylibyście żywej duszy, przeszedłem obok grupki młodzieży palącej jakieś podejrzane skręty i skierowałem się w stronę sklepu.
Pomyślałem sobie, że najchętniej o tej porze zasiadłbym na mojej werandzie i trzymając w dłoni zimne piwko, pogryzał popsutymi zębami prażony słonecznik. Jako, że słonecznik i werandę musiałem sobie dziś odpuścić, nie pozostało mi nic innego jak chociaż przepłukać gardło.
Sklep mieści się naprzeciwko szkoły (zbudowanej zresztą w stylu architektonicznym „późny Gierek”) – ma spadzisty dach, kolorowy napis „U Adama” i niewielki ganek, na którym najczęściej rezyduje grupka okolicznych miłośników złocistego z pianką. Tak było i tym razem.
Na przedmordziu sklepu siedziało trzech facetów, których wy nazwalibyście na pewno „żulami”. Dla mnie to po prostu nieźli znajomi, chociaż czasami rzeczywiście życiowi wykolejeńcy. Dwóch z nich nie ma zresztą pracy, a trzeci dorabia sobie jako mechanik w warsztacie jednego z tych ocickich nuworyszów, o których wspominałem na początku opowieści. Mówcie co chcecie, ale w ich sytuacji też upijalibyście się pod sklepem.
Stefan, Willy i Maks siedzieli na koślawych krzesełkach i kiwali się na boki, dyskutując zajadle na jeden z egzystencjalnych tematów. Cholera, uwierzcie mi, że gdyby zamocować tam ukrytą kamerę, to wyszedłby nam lepszy program niż te wszystkie telewizyjne debaty razem wzięte.
Wszedłem na ganek i przywitałem się z wszystkimi po kolei.
Stefan to ten wąsaty dryblas, który wygląda jakby przez trzydzieści lat żeglował po południowych morzach. Taki jest ciemny na pysku! Koleś ma czterdzieści pięć lat, ale jest samotny – zresztą, która babka by go chciała, skoro nawet takie sztuki jak ja, chodzą po tym świecie bez żony. Siedział na krześle, z nogami wywalonymi na przenośnym stoliku, palił papierosa i petował do doniczki z kwiatkiem. Na mój widok wyszczerzył się jak pijany kurczak:
– Pan organista! Cześć Antek! – mówiąc to, wstał nieporadnie i uścisnął moją dłoń. Cuchnęło od niego dymem, skwaśniałym piwem i osadem nazębnym.
– Cześć, cześć... – powiedziałem szybko, po czym podałem rękę jego dwóm kompanom od butelki. Mimo mojego wysokiego statusu (no co? – organista to nie byle kto, he-he...) i starszego wieku, żyliśmy – jak wy to mówicie – „na kumpelskiej stopie”.
Willy jest niskim kurduplem, któremu na szyi wyskoczyły jakieś obleśne gule. Złośliwi ludzie powiadają, że magazynuje w nich alkohol... Typek liczy sobie czterdzieści lat i codziennie po dwunastej możecie zobaczyć go na mojej ulicy, jak nawalony wraca do domu. Jeden Bóg albo inna cholera wie, dlaczego nazywają go Willy.
Maks, to ten co pracuje – zarazem najmłodszy w kompanii. Wygląda jeszcze dosyć świeżo, najwyraźniej wódzia i browar nie zdążyły go odpowiednio sponiewierać. Rok temu się ożenił – mówię wam, ta jego kobitka to straszny babsztyl... Ten to chyba ma największe powody, żeby stać się alkoholikiem – jak było widać, jest na najlepszej drodze.
Zatrzymałem się i zacząłem grzebać po kieszeniach. Wydobyłem jakąś wymiętoloną dychę, która pod względem jakości mogłaby iść w konkury z listkiem papieru toaletowego i przez otwarte z powodu upału drzwi, wszedłem do środka.
W sklepie huczał malutki wentylatorek, który – za przeproszeniem – gówno dawał w tej spiekocie (cholerka, przypominam, że była już siódma wieczorem! – zaczynam wierzyć w te bzdury o ociepleniu klimatu...). Wnętrze urządzono skromnie – w pamięć zapadł mi tylko wielki napis: „JESTEM UCZCIWYM SPRZEDAWCĄ I WIEM, ŻE ZA SPRZEDAŻ WYROBÓW TYONIOWYCH NIELETNIM GROZI MI ODPOWIEDZIALNOŚĆ KARNA”. Zarechotałem w myślach – jeśli te dzieciaki spod szkoły miały więcej niż osiemnaście lat, możecie do mnie mówić „Antoś”.
Za ladą nikogo nie było, więc chrząknąłem znacząco – przyszło mi to z dużym trudem, bo w gardle miałem tak sucho, że przypominało tarkę. Gdybym zeżarł kilo pomidorów, to za pół godzinki moglibyście się spodziewać, że wysram najwyższej klasy przecier. Taaak... Teraz też mnie suszy, ale przecież nawijam od pół godziny, więc to się rozumie.
No więc chrząknąłem, a z zaplecza wytoczyła się pani ekspedientka. Nie pytajcie mnie jak się nazywa, znam ją ledwie z widzenia, bo mieszka na drugim końcu Ocic. Całkiem przyjemna babka – choć ufarbowana na czarno i szeroka w barach. Ubrana była we fioletowy fartuch, który okres swojej pierwszej młodości miał już na pewno za sobą.
Przywitałem się kulturalnie i poprosiłem o puszkę piwa i paczkę „Fajrantów”. Bez zająknięcia podała mi towary i nabiła odpowiednie wartości w tej swojej kasie. Szczerze podziwiam wszystkie sklepowe za to, że orientują się w tym elektronicznym ustrojstwie –moim skromnym zdaniem, gra na organach w kościele to przy tym pikuś. Grzecznie podziękowałem, zgarnąłem resztę i wyszedłem na ganek – z puszką piwa w jednej dłoni i paczką fajek w drugiej. Browarek był lodowaty – dokładnie taki jak lubię, a niestraszne mi przecież zapalenie tej starej krtani.
Oparłem się zadkiem o murek, otworzyłem puszkę piwa i pociągnąłem łyka. Słuchając polemik trójki znajomych pijaczków, schowałem papierosy do kieszeni. Mówił Maks:
– Pieprzyć system. To moja dewiza – mowę miał bełkotliwą, ale całkiem rozsądną, jak się wydaje. – Myślicie, że dlaczego siedzę przed sklepem i chlam tego sikacza?
– Bo to lepsze niż ciupcianie z twoją żoną? – zaryzykował Willy.
– Nie – mówił dalej Maks, z kamienną miną. – Bo tak mi się podoba. Mógłbym być kimkolwiek zechcę, bo mam potencjał. Ale nie chcę się płaszczyć dla taniego poklasku.
„Cholerka, skąd on zna takie słowa?” – zastanowiłem się, wypijając ładnych parę łyków piwka. W tym samym momencie Stefan wstał ze stołeczka i uniósł do góry wskazujący palec prawej ręki. Wyglądał jak ksiądz na kazaniu, albo człowiek, który właśnie ma sobie pierdnąć i prosi o zachowanie absolutnej ciszy. Postał tak chwilę dla większego efektu i wydeklamował:
– Jeden niedoceniony geniusz to większa tragedia, niż stu sławnych głupców.
Willy zarechotał, Maks pokiwał głową, a ja z trudem powstrzymałem ironiczny uśmieszek. Co by nie mówić, sytuacja była absurdalna.
Na krótką chwilę zapanowała cisza, aż mogliśmy usłyszeć przelot jakiejś zaćpanej muchy czy ważki. W końcu zabrałem głos:
– Panowie, znacie może Cymberta?
Rzuciłem pytanie w próżnię, bo pomyślałem sobie, że wiecznie przesiadujący przed sklepem dyskutanci mogą znać jakieś świeże plotki na jego temat. Nie pomyliłem się, choć też nie takiej reakcji się spodziewałem.
Stefan i Maks parsknęli nieudolnie skrywanym chichotem, a Willy zasępił się, jakby przypomniało mu się, że zapomniał wyłączyć żelazko w domu.
– Powiedziałem coś nie tak? – spytałem podejrzliwie. Jakiś dzieciak na rolkach wywalił się i zaczął beczeć.
– Nie... Skąd! – odpowiedział Stefan. – Wszyscy dobrze wiemy o kogo ci chodzi... Cymbert, ten stary dziwak. Nie znam kolesia osobiście, ale powiem ci, że wcale nie żałuję.
– Gdzie on mieszka? – zapytałem, przechylając puszkę piwa i wielkim haustem osuszając ją do końca.
– Jak to gdzie? – zdziwił się Maks. – Na tym zadupiu koło zagajnika. Nie wiedziałeś?
– Wiedziałem, do cholery – żachnąłem się. Jeszcze tego brakowało, żeby taki szczeniak, co to jeszcze nie umie się prosto wysikać, robił ze mnie idiotę. – Ale chodzi mi to, gdzie mieszka tak naprawdę! Bo przecież na Ocice przyjeżdża „raz na ruski rok”.
– Aaaa... Tego nikt nie wie. Ale mówię wam – ożywił się Willy – to straszny dziwak. Pewnie wiecie, że kiedy przyjeżdża do nas, zasuwa z przystanku z taką wielką torbą... Ale na pewno nie wiecie, co w niej przywozi.
Skupiłem się i przypomniałem sobie, że stary Cymbert rzeczywiście zawsze taszczy ze sobą ogromną, skórzaną torbę, która wygląda jakby miała się zaraz rozlecieć. Oczyma wyobraźni zobaczyłem go jak żywego – resztki siwych włosów, masywny kark, poplamiona koszula i rozchodzone buty. A w ręku ta paskudna torba.
– No nie wiemy, co przywozi... Ale pewnie zaraz nas oświecisz? – zjadliwie zagadnął Stefan. Willy nie zwrócił uwagi na jego docinek i konspiracyjnym tonem kontynuował:
– Moja ciotka mówiła, że Cymbert przywozi z miejskiego targu zabite kurczaki i zanosi je w tej torbie do chaty. Tam patroszy ptactwo, flaki wyciąga na stół i wróży z nich... A potem zjada na surowo.
Poczułem, jak ciepłe piwo z żołądka podnosi mi się do gardła, podczas gdy Stefan i Maks zatoczyli się ze śmiechu. Cholerka, tak się trzęśli, że sprawiali wrażenie, jakby była im za moment potrzebna karetka reanimacyjna.
– A moja ciotka mówiła, że twoja ma nierówno pod sufitem! – wybełkotał Stefan i znowu zaczęli chichotać. Willy spoglądał na nich z udawaną niechęcią, tak jakby sprzeczka leżała poniżej jego godności. Wreszcie oprzytomnieli i Maks zwrócił się do mnie:
– Ty... A po co ci właściwie informacje o tym całym Cymbercie?
– Mam do niego mały biznes – odpowiedziałem ściszonym tonem, rozglądając się dookoła. – Obiecał mi sprzedaż kurzych wnętrzności po obniżonej cenie.
Stefan i Maks spojrzeli na mnie, jakby zobaczyli ducha, a ja wybuchnąłem gromkim śmiechem. Po krótkiej chwili, nawet Willy się uśmiechnął.
– Przepraszam panowie, idę po jeszcze jeden wspomagacz – rzuciłem w ich stronę i poszedłem zakupić drugie piwko. Wypiłem je w sklepie, zapłaciłem, a kiedy wyszedłem na ganek, rozmowa zeszła już na inne tory. Wyjąłem papierosa z kieszeni i włożyłem do ust. Stefan gwizdnął przeciągle.
– Fiu, fiu... A od kiedy to pan organista pali?
– Nie twój zakichany interes – odgryzłem się. Wstyd to przyznać, ale po tej bzdurnej historyjce Willy’ego o kurzych wnętrznościach, złapałem całkiem niemałego stresa. Fajeczka miała podziałać jak balsam na moje skołatane nerwy. Spaliłem ją w dwie minuty, kiedy odezwał się Maks:
– Panowie, a znacie ten kawał o Murzynie i ogórku?
Już zabierał się do opowiadania tego podobno kapitalnego dowcipu, kiedy przerwałem mu przemowę.
– Ja już pójdę, chłopcy. Mam jeszcze jedną ważną sprawę do załatwienia!
– Jaki tajemniczy... – odezwał się Stefan. – To idź, idź... Bo się spóźnisz. Pozdrów pana Cymberta i jego magiczne kurczaki – dodał jeszcze, groteskowo mrugając wyłupiastym okiem.
– A dziękuję, na pewno przekażę – odburknąłem, po czym pożegnałem się z całą trójką i opuściłem sklepowy ganek.

* * *
Należy wam się chyba garść wyjaśnień, dotyczących samej osoby Cymberta jak i jego niesamowitej posesji. Z góry przepraszam – wiem, że opowieść może wam się wydawać nieco chaotyczna, ale mam nadzieję, że „Bóg kazał wybaczać” to również wasza dewiza. Zresztą, umysł starego człowieka nie pracuje z taką precyzją i błyskotliwością, jak lotne myśli młodzieży.
Jak mogliście się już zorientować, Cymbert był mi człowiekiem niemal zupełnie obcym – w zakrystii nie potrafiłem sobie nawet przypomnieć, do kogo należy to nazwisko, więc co dopiero mówić o jakiejś głębszej znajomości. To, co wiedziałem, zmierzając niezbyt raźnym krokiem w stronę jego domu tamtego piątkowego wieczoru, to raczej luźne zlepki relacji innych oraz po prostu zwyczajne domysły.
Nawet jego wygląd zewnętrzny mógł budzić moje wątpliwości. Widywałem go jedynie parę razy, jak kursuje na trasie dom – przystanek autobusowy, targając ze sobą swoją legendarną już torbę. Wtedy oceniłbym go na jakieś sześćdziesiąt pięć lat – wyglądał nieco starzej ode mnie, ale trzymał się całkiem nieźle. Wydawał się dobrze zbudowanym, postawnym facetem... No, w każdym razie nie chciałbym spotkać kolesia w zapuszczonym zaułku podczas bezksiężycowej nocy. Jego morda też nie sprawiała na mnie pozytywnego wrażenia – wyglądał jak weteran wojenny, który podczas walk bynajmniej nie osłaniał tyłów. Najczęściej moglibyście go spotkać w zielonej, kraciastej koszuli i brudnych gaciach. Pamiętam, że w któryś z cieplejszych dni, siedziałem za nim w autobusie. No, nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie w tym moim marnym życiu – co tu dużo gadać, facet po prostu zbytnio nie dbał o higienę, he-he... I nie myślcie, że ja jestem jakimś wyfiołkowanym pedancikiem – jednak przy nim mógłbym uchodzić za wzór czystości.
Życie prywatne Cymberta było owiane jeszcze większą aurą tajemniczości. Tak naprawdę, nikt chyba nie wiedział czym ten gość się zajmuje. Nic zatem dziwnego, że powstawały na ten temat różne plotki, podobne do tych o wróżeniu z ptasich flaków. Kiedy ludzie czegoś nie znają, dorabiają sobie swoje własne wyjaśnienia. Niektórzy powiadają, że tak właśnie powstały wszystkie religie, he-he – ale ani słowa proboszczowi o tych moich małych bluźnierstwach. Jedno, czego mi potrzeba do szczęścia, to utrata tej roboty.
No więc, różne plotki krążyły na temat Cymberta – jedni twierdzili, że facet jest wdowcem (po kilku dniach od pojawienia się tej pogłoski, podkolorowano ją, twierdząc, że ukatrupił swoją żonę), inni utrzymywali że po prostu kawalerem. Pewien miejscowy chłopak zaręczał, że widział Cymberta, jak zakopuje coś o północy w swoim ogrodzie. Od razu pojawili się zwolennicy teorii o morderstwie, a nawet tacy, którzy utrzymywali, że składał w ziemi ofiarę samemu Szatanowi. Nieźle, nie...? To są uroki życia na takim małym osiedlu. Ja odnosiłem się do tych wszystkich historyjek z wielkim sceptycyzmem, niemniej czułem respekt, gdy ten człowiek majaczył gdzieś na horyzoncie. Zwykle wtedy po prostu schodziłem mu z drogi.
Chata Cymberta, jak to już parokrotnie opisywałem, znajdowała się w dosyć ustronnym miejscu. Do przerdzewiałej bramy prowadziła wąska ścieżka, wydeptana przez psy i amatorów mocnych wrażeń. Ogródek był totalnie zapuszczony – rosły tam jakieś jabłka, czy gruszki, ale wszystko już dawno obróciło się w dzicz. Sam budynek miał spadzisty dach i zbudowany był z desek, nadgryzionych teraz zębem czasu. Szyba w parterowym oknie była nadpęknięta, ale cała, zaś na piętrze zalepiono otwór okienny tekturą. Po obejściu walały się kilogramy śmieci. Warto dodać, że za domem znajdowała się pokraczna szopa – dawno już prorokowano, że któregoś dnia rozleci się w drobny mak, ale jednak wciąż stała – strasząc połamanymi drzwiami i rudą kłódką.
Taki właśnie widok ukazał się moim oczom, kiedy po niespełna piętnastu minutach marszu znalazłem się przed domem Cymberta.

* * *
Trochę się ochłodziło, a słońce coraz niżej wędrowało nad horyzontem, przybierając ciemnokrwistą barwę. Wypite przed sklepem piwka przyjemnie szumiały mi w głowie i sprawiały, że chwytając za aluminiową klamkę furtki, nie czułem się już tak nieswojo. Wchodząc na porośnięte chwastami podwórze, po raz kolejny w ciągu ostatniego kwadransa odruchowo przeleciałem dłonią po kieszeni spodni – wymacałem niewielką wypukłość, a zatem list znajdował się na swoim miejscu.
O ile nad Ocicami jeszcze nawet nie robiło się szaro, o tyle w ogrodzie Cymberta panował półmrok. Przerośnięte drzewa hamowały dopływ światła jak roślinność amazońskiej dżungli, strasząc niepobielonymi pniami i poskręcanymi gałęziami. Rozejrzałem się wokół.
Naliczyłem pięć drzewek – trzy dzikie jabłonki i bodaj dwie grusze. Z ciekawości zerwałem jedno jabłuszko i ugryzłem – było kwaśne jak sto diabłów, więc natychmiast skrzywiłem się i wyplułem kawałek. Gdyby owoce w raju smakowały podobnie, pewnie do dzisiaj nie musielibyśmy pracować i bać się śmierci.
Pod nogami plątały się długie włosy cienkiej trawy, pokrzywy i różne śmieci – butelki po piwie, wilgotne kartony i rozmaite porcelanowe elementy. Zdębiałem, gdy zauważyłem wystającą spod kupki odpadków rączkę małego dziecka, jednak po bliższym przyjrzeniu się, okazała się być tylko odłamaną częścią niewinnej lalki. Pod koronami drzew poustawiane były pokrzywione ule, które zapewne od wielu miesięcy nie dawały schronienia żadnej pszczole. Nie zdziwiłbym się jednak, gdyby po kopnięciu w którąś z tych niewielkich konstrukcji, musiałbym salwować się ucieczką przed stadem szerszeni.
Nieco dalej majaczył ciemny kształt szopy, która stała koślawo jak pijana ladacznica. Przez jedną, przerażającą chwilę, wydawało mi się, że słyszę jakiś dobiegający stamtąd dźwięk, jednak po paru sekundach bezskutecznego nasłuchiwania, złożyłem winę na moje skołatane nerwy.
Nie ma co, obejście wyglądało jak posesja samego diabła i rzeczywiście mogło doprowadzić do palpitacji serca. Byłem na odludziu, więc głosy bawiących się dzieci i pracujących kosiarek nie docierały do mnie – słyszałem tylko złowieszczy szum dębowego zagajnika, czyli tych kilku drzew stojących nieopodal, które kołysały się smętnie jak chór płaczek na pogrzebie.
Na podwórku Cymberta trwał charakterystyczny dla cmentarzy zapach igliwia, mchu i wilgoci. Cisza uciążliwie dzwoniła w uszach.
Po tym krótkim rozeznaniu, szybkim i nerwowym krokiem podszedłem do brązowych drzwi domu, z których farba odchodziła całymi płatami. Szukałem dzwonka, albo czegoś w tym rodzaju, jednak nic takiego nie ukazało się moim oczom, więc po prostu zastukałem głośno. Odpowiedziało mi milczenie i szum tych cholernych dębów.
Gdzieś w środku zaświtała nadzieja, że Cymberta po prostu nie ma w domu i już za parę minut opuszczę to upiorne miejsce. Dla uspokojenia sumienia i poczucia obowiązku, zapukałem jeszcze raz i jeszcze mocniej – paździerzowe drzwi zadrżały w posadach, jakby miały się rozlecieć. Znowu nic.
Z ulgą wypuściłem powietrze z płuc i zrobiłem kilka kroków do tyłu, kiedy poczułem na ramieniu czyjąś zimną dłoń. Trwało to może ułamek sekundy, jednak doskonale pamiętam to uczucie – chropowata skóra, długie, brudne paznokcie i owłosiony nadgarstek. Odwróciłem się, pewien że zobaczę żywego trupa.
Moim oczom ukazała się wykrzywiona twarz Cymberta, który uśmiechał się groteskowo, obnażając rzędy pożółkłych zębów. Przełknąłem ślinę, kiedy zaskrzeczał:
– Słucham pana?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, a najchętniej widziałbym siebie zapadającego pod tą pieprzoną ziemię. Wreszcie wydukałem, jednocześnie nerwowo przeszukując kieszenie:
– Ja z polecenia księdza proboszcza... Widzi pan... Była przesyłka...
Cymbert zmarszczył się i najwyraźniej dostrzegł moje zażenowanie, bo powiedział łagodniejszym tonem:
– Proszę się nie denerwować... Zapraszam do środka.
Gdyby ktoś powiedział mi tamtego dnia rano, że jeszcze przed zachodem słońca Cymbert zaprosi mnie do swojego domu, popukałbym się w czoło, albo kopnął żartownisia w dupę. Ale jak widzicie, różne przypadki chodzą po ludziach... Miałem zamiar odmówić, jednak moją uwagę przykuł wielki, błyszczący sierp, który Cymbert wycierał o koszulkę. Nie wiem, skąd u mnie takie nieracjonalne zachowanie, ale pomyślałem, że facetowi z takim sierpem się nie odmawia. Gdzieś we łbie przeleciała mi fantazja, w której Cymbert patroszy mnie tym narzędziem, a potem wróży z moich flaków.
Podziękowałem skinieniem głowy, a dziwaczny gospodarz nacisnął klamkę i uprzejmie pokazał mi, że mam wchodzić.
Przez ciemny przedpokój dostaliśmy się do jakiegoś przestronnego pomieszczenia, które wyglądało na kuchnię, ale równie dobrze mogło być czymkolwiek innym. W środku unosił się natrętny zapach pleśni i sfermentowanych owoców, podlany obrzydliwym odorem zwierzęcych wnętrzności. Rozejrzałem się.
W kuchni było stosunkowo ciemno – na ścianach tańczyły cienie, a na ustawionym w centralnym miejscu stoliku, pokrytym kraciastą ceratą, znajdowała się lampka naftowa, czy coś podobnego. W kącie umieszczono kaflowy piec, w którym – nie wiedzieć po jaką cholerę – buzowały płomyki ognia. Na sznurku zaczepionym o oparcie jednego z krzeseł wisiał do góry nogami martwy królik, z którego nosa ciurkiem skapywała krew – wprost do ustawionej poniżej miski. Mimowolnie wzdrygnąłem się na ten widok, co najwyraźniej nie uszło uwadze Cymberta, bo zaśmiał się i powiedział:
– Przepraszam za ten bałagan... Ale wie pan, rzadko przyjmuję tutaj gości. Właśnie miałem go wypatroszyć – wskazał na wiszącego trupka – tylko jeszcze musiałem coś załatwić w szopie.
Wizja wybebeszonych kurczaków rozpaczliwie uchwyciła się mojej głowy i zaczęła skomleć jak torturowany pies. Odpędziłem ją jednak na jakiś czas, zdobyłem się na blady uśmiech i usiadłem na niedużym taboreciku.
– Więc, co pana do mnie sprowadza...? – ciągnął Cymbert, grzebiąc w szafkach podrapanego kredensu, jakby szukał kubków na herbatę albo noża do patroszenia nieproszonych gości. Pierwszy raz w życiu mogłem spokojnie przyjrzeć się temu człowiekowi – he-he, spokojnie to raczej złe słowo... Wiecie... Chodzi mi o to, że widziałem go z bliska i miałem sporo czasu na kontemplację tego obrazu.
Rzeczywiście, był postawnie zbudowany, ale na swój sposób zmęczony życiem – na głowie hulały resztki siwych włosów, które przypominały trzcinę falującą wśród wydmowych piasków. Niezawodna, zielona koszulka z poplamionym kołnierzykiem, wręcz roztaczała wokół siebie aureolę parującego potu. Na grubym karku zauważyłem gwiazdozbiór małych zadrapań, tak jakby Cymbert po pijaku próbował ogolić sobie szyję.
Otarłem czoło krótkim rękawem mojej najlepszej wyjściowej koszuli. Było parno, ale wątpię czy to jedyna przyczyna tego, że ja też byłem cholernie spocony. Wydobyłem z kieszeni zawilgoconą, pogniecioną kopertę i rzuciłem na stół ze słowami:
– Ten papier przyszedł na adres plebanii. Listonosz ładnych parę razy nie zastał pana w domu, więc zostawił u księdza proboszcza. Jestem organistą – dorzuciłem na koniec, tak jakby wszystkich wioskowych organistów chronił jakiś specjalny immunitet obywatelski.
Cymbert postawił emaliowany czajniczek na płycie kaflowego pieca i odwrócił się w moją stronę. Rzucił takie spojrzenie, że gdybym był dwunastoletnią dziewczynką, pobiegłbym z płaczem na najbliższy komisariat i wniósł oskarżenie o molestowanie seksualne. Zrobił dwa kroki w stronę stołu („w MOJĄ stronę” – przemknęło mi przez myśl) i z jakimś dziwnym wyrazem obrzydzenia na twarzy, wziął kopertę do ręki.
Nawet nie otworzył, tylko łypnął przekrwionym okiem na adres nadawcy i burknął pod nosem:
– Urząd Miasta Racibórz, niech cię cholera... – po czym podniósł na mnie wzrok i przemówił nieco głośniej: – Pieprzone zafajdańce, znowu coś im się nie podoba! Na górze kradną miliony, a do mnie przyczepiają się o „nieuregulowanie należności”.
Wypowiadając dwa ostatnie słowa, skrzywił się groteskowo, podniósł głos i pokracznie zamachał rękami, nieudolnie parodiując jakąś Bogu ducha winną urzędniczkę. Była ona jednym z „pieprzonych zafajdańców” – zresztą odniosłem wrażenie, że Cymbert dzieli ludzi na „zafajdańców” i jednoosobową grupę tych, którzy nimi nie są – czyli siebie samego. Po tym krótkim pokazie bezceremonialnie zgniótł kopertę w żylastej dłoni i rzucił przez ramię w kąt, gdzie mógł stać kosz, ale ja byłem prawie pewien, że leżała tam pokaźna kupka pogniecionych ponagleń, upomnień i mandatów od „pieprzonych zafajdańców”.
– Nie dziwota, że mnie nie zastali... Myślą sobie, że dam się tak łatwo wyrolować – ciągnął, a jego wzrok utkwił gdzieś w miejscu, gdzie sufit spajał się z przeciwległą ścianą. – Ale stary Hubert nie jest taki głupi, on wie gdzie się schować...
Mówił to wszystko bezbarwnym głosem, a ja odniosłem koszmarne wrażenie, że zapomniał o moim istnieniu... A zaraz potem drugie, dużo bardziej pewne – „jemu po prostu brakuje piątej klepki”.
Wreszcie jakby ocknął się – tak jak te blaszane ustrojstwa, co to wystarczy zresetować, żeby zaczęły działać poprawnie – i zapytał, jak gdyby nigdy nic:
– Ile pan słodzi?
Podniosłem się delikatnie z krzesełka.
– Na mnie chyba już czas... Właściwie to ja tylko w sprawie tej przesyłki...
Machnął ręką, jakby odganiał uciążliwego insekta.
– Daj pan spokój. Dwie łyżeczki?
Westchnąłem i opadłem z powrotem na taboret, po czym z rezygnacją skinąłem głową. Na niebo wypłynął już atramentowy wieczór, a ja musiałem prowadzić kurtuazyjną wizytę.
Postawił przede mną fajansową filiżankę z herbatą, która na pierwszy rzut oka wydawała się lurowata, jednak po pierwszym łyku znacznie zyskiwała w ocenie. Panowała niezręczna cisza, jak podczas odwiedzin kolędowych u pary zatwardziałych konkubentów.
Cymbert usiadł naprzeciwko mnie, zabębnił palcami o blat stołu i zagaił:
– Widzi pan... Ja naprawdę rzadko przyjmuję u siebie gości – spuścił wzrok. – Wiem, że uważają mnie tutaj za dziwaka, ale prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi. Kiedy jestem sam, mogę przynajmniej całkowicie oddać się mojej pasji...
– A co to za pasja? – zapytałem pomiędzy jednym a drugim łykiem tej całkiem przecież niezłej herbaty, żeby podtrzymać konwersację. Swoją drogą, korciło mnie, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tym tajemniczym człowieku.
Cholera, nie wiem co on tam władował, ale herbatka smakowała naprawdę nieźle – nawet po dwóch piwach. Teraz, kiedy o tym myślę, dochodzę do wniosku, że wolałbym nie wiedzieć z czego był ten napar. Ale nie wyprzedzajmy faktów.
A więc zapytałem o jego zainteresowania, a on spojrzał na mnie z błyskiem w oku i odpowiedział szybko:
– Chemia. Wie pan, pewnie pan nie uwierzy, w to co teraz panu opowiem... – (wiem co czuł – kiedy teraz opowiadam wam tę historię, też jestem pewien, że nie dacie wiary) - ...ale kiedyś byłem naprawdę wziętym chemikiem. Naukowiec, rozumie pan. Miałem przed sobą całkiem obiecujące perspektywy. Na studiach...
W tym momencie zakręciło mi się w głowie. Gdybyście spojrzeli na tego starego niechluja, za żadne skarby świata nie dalibyście sobie wmówić, że gość ma magistra na koncie. Zresztą, mniejsza o to, bo Cymbert mówił dalej:
– Teraz już nie te lata... Taaa... Malowała się przede mną różowa przyszłość, ale te zafajdańce znowu mnie wykiwały...
Jego czoło spochmurniało – pomyślałem sobie, że znowu się „zawiesi”, a ja wykorzystam okazję, aby się stąd wynieść. Nic takiego jednak się nie stało, bo zaćmienie minęło, a monolog wrócił:
– No, ale teraz traktuję to jako hobby. Chociaż z moją wiedzą, mógłbym spać na forsie – zaśmiał się, a ja sztucznie wyszczerzyłem kły, nie mając pojęcia, dlaczego ten facet wynurza się komuś, kogo widzi pierwszy raz w życiu.
Na dworze zagrzmiało, a naftowa lampka zamigotała nerwowo.
Prawdę mówiąc, nie miałem pewności co do prawdziwości słów tego starego świra. Przypomniała mi się ciotka Willy’ego, która miała talent do wymyślania różnych dziwacznych historyjek... Nie! Ona nie kłamała. Po prostu zdziwaczała na stare lata i jestem przekonany, że święcie wierzyła w swoje fantazje.
Wtedy wydawało mi się, że Cymbert jest podobnym przypadkiem. Wszystkie te bujdy o dawnych sukcesach, studiach i zamiłowaniu do chemii, sprawiały wrażenie naciąganych, jak gumka u majtek otyłej emerytki. Tak czy owak, koleś na pewno nie kłamał, a historia jego życia zaczynała mnie nawet intrygować.
– Może winka? – zaproponował nagle. Moja wątroba ryknęła desperackim wrzaskiem protestu, a dwa piwka wypite przed sklepem zatańczyły w żołądku jakiś groteskowy taniec śmierci. Jednak język – ten zapity nałogowiec – nie posłuchał ostrzeżeń rozsądku i odparłem:
– Właściwie... Czemu by nie?
Cymbert rozpromienił się i wstał, po czym podszedł do kredensu. Schylił się z głośnym skrzypnięciem starego kręgosłupa i otworzył jedną z dolnych szafek. W półmroku wychwyciłem stojący wewnątrz gąsior z nastawionym wiem owocowym, z którego szyjki wyprowadzono plastikową rurkę. Bulgotała raz na kilkanaście sekund, podobnie jak sklepowe piwo w moich jelitach.
Zza tego wielkiego, szklanego baniaka, przykrytego wypłowiałym kocem, mój nad wyraz gościnny gospodarz wyjął zieloną butelkę po jakimś napoju owocowym, w którym jednak na pewno nie znajdował się pomarańczowy sok.
Postawił flaszkę na stole, wydobył z kredensu dwie szklaneczki z rżniętego szkła i napełnił ze znawstwem wytrawnego konesera. Następnie uniósł swoją szklankę, czym zmusił mnie do podobnego gestu. Wino miało jasnoróżowy kolor i bardzo słabą przejrzystość.
– Zdrowie! – huknął jak z armaty.
– Zdrowie... – odparłem kwaśno, wypijając połowę zawartości naczynia. Kiedy odstawiłem szklankę na ceratkę, spostrzegłem że Cymbert wypił swoją porcyjkę jednym haustem i właśnie zabiera się do uzupełniania odpowiednich braków, nalewając kolejną, końską dawkę. Kolejny raz zakręciło mi się we łbie.
„Zdrowie... Niech ksiądz proboszcz się nie dowie” – pomyślałem i prawie parsknąłem obłąkańczym śmiechem. Trzeba jednak przyznać, że wino było całkiem niezłe i – co ważniejsze – piekielnie mocne.
– Więc co z tą pana karierą? – spytałem i natychmiast zauważyłem, że mój głos jest niewyraźny jak rozkład jazdy autobusów na miejscowym przystanku. Cymbert spochmurniał i zaczął opowieść, której treści nie przewidziałbym nawet, gdybym był wziętym pisarzem albo biografem. Chyba rzeczywiście brakowało mu kogoś, do kogo mógłby otworzyć pysk, bo jak zaczął nawijać, to byłem pewien, że przed świtem nie skończy. Zerknąłem odruchowo na zegarek – była prawie dziesiąta. Znów zagrzmiało.
– Byłem o jakieś czterdzieści pięć lat młodszy, kiedy dostałem się na studia chemiczne. W sumie... W liceum nie ciągnęło mnie zbytnio do odczynników, papierków lakmusowych i tego typu bzdur. Wybrałem ten kierunek z czysto praktycznych powodów: po prostu było niewielu chętnych, a poza tym w Katowicach mieszkała moja ciotka, więc nie miałem kłopotów z załatwianiem stancji. Swoją drogą, strasznie zafajdana z niej suka była... – mówiąc to, pociągnął łyk wina, a ja poszedłem za jego przykładem. – Na trzecim roku udało mi się nawet zgarnąć wcale niemałe stypendium, bo trochę pisałem do uczelnianej gazetki. Po dwóch kolejnych semestrach dostałem jakąś pieprzoną nagrodę za jedno doświadczenie... Nawet mam gdzieś w kredensie dyplom! – ożywił się i chciał wstać, żeby wyjąć powód swojej dumy, jednak gestem ręki pokazałem mu, że wierzę mu i bez tego. Ciągnął: – Zaczęło mnie to wciągać. Zdarzało się, że siedziałem w laboratorium i przelewałem związki po próbówkach do późnych godzin nocnych, kiedy wszyscy inni już balowali albo siedzieli w domu. Byłem naprawdę dobry.
Wtedy nabrałem już pewności, że Cymbert nie kłamie. Nie widziałem żadnego sensu w takim fantazjowaniu, poza tym sam by tego wszystkiego nie wymyślił.
– Więc dlaczego... – zacząłem, ale nie dał mi skończyć.
– Dlaczego jestem teraz uświnionym staruchem na bezrobociu? To chciał pan powiedzieć? No cóż... Rząd się zmienił – zarechotał. – To długa historia, nie chciałbym pana zanudzać. Ale musi pan wiedzieć, że specjalizowałem się w otrzymywaniu alkoholu. Nie chciałbym się chwalić, ale na naszym uniwersytecie, po raz pierwszy w Polsce przeprowadzono proces filtrowanej destylacji spirytusu! Miałem w tym swój udział.
„Filtrowana destylacja spirytusu” nie kojarzyła mi się po prostu z niczym, ale brzmiało to w uczony i rzeczowy sposób, więc nieświadomie pokiwałem głową z uznaniem.
– Tak naprawdę jednak – kontynuował – dopiero teraz jestem na tropie prawdziwej rewolucji. Mam czas, dużo czasu... Więc mogę zajmować się tym, co lubię. Aby osiągnąć rzeczy wielkie, trzeba mieć pasję, dużo czasu i święty spokój. Żeby mi chociaż nie przeszkadzano! To dlatego tak się wściekłem, gdy dostałem ten zafajdany rachunek z Urzędu Miasta. Przyczepiają się do człowieka jak pijawki i nie pozwalają na żaden rozwój. A ja jestem na tropie wielkiej rewolucji...
Cholernie mnie zainteresował. O jakiej rewolucji mogła być mowa? Nie musiałem pytać, bo wyraźnie dał się wkręcić w temat i gadał bez opamiętania, jak ośmiolatek, który opowiada nauczycielce o swoim pierwszym hobby. W oczach żarzyły mu się ogniki szczerego przejęcia.
„Świr” – podpowiedział mi jakiś głos w mózgownicy.
„Geniusz” – sprzeciwił się inny.
„Pieprzyć go i zabierać nogi za pas” – wtrącił się trzeci.
Zanim w mojej głowie rozbrzmiała prawdziwa polifonia, zdążyłem ocknąć się z zamyślenia, osuszyć szklaneczkę do końca i wysłuchać dalszego ciągu opowieści... Opowieści, która może wcale nie wydawałaby się dziwna, gdybym nie siedział twarzą w twarz z opowiadającym – umorusanym, zdziadziałym i zniszczonym przez system człowiekiem. Szkoda, że nie możecie go zobaczyć, tak jak ja go widziałem – może wtedy zrozumielibyście mój stan – zdziwienie, niedowierzanie i irracjonalny lęk.
– W 1980 roku wziąłem ślub. Moja żona, Ewa... Bardzo fajna dziewczyna, ale chyba nie mogę powiedzieć, że żywiłem do niej jakieś głębsze uczucie. Niech pan pamięta, że miałem już prawie czterdziestkę na karku. Mogę powiedzieć bez wielkiego wstydu, że była mi potrzebna raczej w charakterze pomocy domowej i wsparcia... W każdym razie miała rozrywkowy charakter i lubiła zajrzeć do kieliszka, więc w pełni rozumiała doniosłość moich badań nad metodami wytwarzania alkoholu. Tym się wtedy zajmowałem i zajmuję zresztą do teraz.
Usłyszałem zza pękniętego okna hipnotyzujący szum deszczu. „A jednak miałem rację, że będzie padać” – pomyślałem.
– Od 1983 roku pozwolono mi prowadzić eksperymenty w gliwickim Instytucie Żywienia, co było dla mnie spełnieniem marzeń. Wreszcie miałem dostęp do świetnego sprzętu, odczynników i – co najważniejsze – nieograniczonych środków.
– Chodzi o pieniądze? – spytałem, drapiąc się po podbródku, wciągnięty już bez reszty w tę dziwną rozmowę.
– O pieniądze... Też. Ale przede wszystkim dostarczano mi zwierząt.
Wybałuszyłem oczy, które o mało co nie wyskoczyły mi z orbit. Wziąłem częściowo opróżnioną butelkę i wypiłem ładną ilość wina prosto z gwinta. Było całkiem niezłe, ale drapało w gardło jak jasna cholera. W wywalonych gałach stanęły mi łzy. Odstawiłem szkło, chrząknąłem i spytałem, najspokojniej jak potrafiłem (a trzeba wam wiedzieć, że ja się łatwo nie denerwuję):
– A po jaką cholerę były panu jakieś zwierzęta, skoro babrał się pan w robieniu gorzały!?
Cymbert zaśmiał się, jakbym sprzedał mu ten świetny dowcip o Murzynie i ogórku. Odsunął krzesełko i wstał, aby zgłębić niezmierzone czeluści jednej z kredensowych półek, a po krótkiej chwili postawił na stole drugą butelkę.
– Proszę bardzo – zachęcił mnie gestem dłoni, siadając z powrotem na miejsce. Nalałem sobie trochę trunku na dno szklaneczki. Tym razem podał mi coś innego – to nie było już to półwytrawne, porzeczkowe wino domowej roboty, tylko jakaś jasnobłękitna, wódkopodobna substancja. Wypiłem, co miałem do wypicia i – do ciężkiej cholery – to nie było dobre. To było po prostu boskie!!! Uwierzcie mi, wiem co mówię – niejedno już piłem w swoim długim życiu, wliczając w to płyn Borygo i filtrowany denaturat – ale takiej świetnej gorzałki nigdy nie miałem w ustach. Była mocna i naprawdę męska, ale zarazem aromatyczna i smakowita.
– I jak? – zapytał Cymbert.
– Rewelacja.
Zaśmiał się i odchylił jak pies, którego właściciel drapie po brzuchu.
– No tak... Właśnie wypił pan przedpremierową porcję wódki uzyskiwanej z mączki kostnej kurcząt.
Byłem pewien, że spadnę z krzesła i potoczę się pod stół, gdy to usłyszałem, ale nic takiego się nie stało, więc tylko wlepiłem w rozmówcę pytający wzrok.
– Dobrze pan zrozumiał... – zachichotał. – Od 1983 roku prowadziłem doświadczenia nad uzyskiwaniem wysokoprocentowego alkoholu ze skrobii i innych cukrów, których mnóstwo jest w organizmach zwierzęcych. Do gliwickiego centrum na bieżąco dostarczano mi niezliczone ilości drobiowych resztek z pobliskiej fermy, a nawet zdechłe psy ze schroniska.
Uszczypnąłem się pod stołem w kolano, ale nie nastąpiło upragnione przebudzenie z tego paskudnego koszmaru. Cymbert ciągnął z tak stoicką miną, jakby opowiadał przebieg wyjątkowo nudnego meczu piłkarskiego sprzed kilku dni:
– Badania szły wybornie, ale po pięciu latach, te pieprzone zafajdańce cofnęły mi większość funduszu. Wtedy, kiedy byłem tak blisko prawdziwej rewolucji... Myślałem, że trafi mnie szlag. Parę miesięcy później wywalili mnie z Instytutu Żywienia.
– To naprawdę smutne... – burknąłem.
– Żeby pan wiedział. Ale ja się nie poddałem, bo – musi pan wiedzieć – ja się nigdy nie poddaję. Wziąłem kilka kredytów i zastawiłem mieszkanie pod hipotekę. Zdawałem sobie sprawę, że forsa jaką mogę zarobić na moim odkryciu, pozwoli mi zakupić z dziesięć takich mieszkań. A przecież pamięta pan, to były inne czasy...
– A co na to pana żona?
Pomyślał przez chwilę, pocierając spocone czoło. Przez okno błysnęła migawka pioruna, a parę sekund później usłyszeliśmy grzmot, przypominający odgłos dartej bawełny. Na zewnątrz szalała burza, ale w chatce Cymberta było nawet całkiem przytulnie.
– Nic – odpowiedział. – Zabiłem ją.
Tego było już za wiele – nie miałem pojęcia, czy gość jest psychopatą, czy po prostu robi sobie ze mnie, jak wy to mówicie, jaja. Dalsza dyskusja wydawała się pozbawiona większego sensu. Spytałem tylko:
– Jak to...?
– Zwyczajnie – ożywił się. – Jak już mówiłem, moja Ewa miała w zwyczaju od czasu do czasu wypić sobie, i to dosyć konkretnie, że tak powiem... W naszym mieszkaniu było pełno alkoholu, chyba sam pan rozumie – nawet w przedpokoju ustawiłem kiedyś wielką, niebieską beczkę z czystym spirytusem – zaśmiał się. – Taa... Często miałem w zwyczaju zabierać robotę do domu, a gdy wyrzucili mnie z instytutu, stało się to przykrą koniecznością... Mieszkaliśmy wtedy w Gliwicach. No więc, pewnego dnia po prostu utopiłem ją w tej nieszczęsnej beczce... Policja – nie, wtedy jeszcze milicja – ustaliła, że Ewa po prostu upiła się i w tym strasznym stanie wpadła głową do beczki. Znalazło się paru godnych zaufania świadków, którzy potwierdzili, że moja zacna małżonka miała kłopoty z nadużywaniem alkoholu.
Opowiadał o tym tak spokojnie.
– Dlaczego pan to zrobił? – wychrypiałem.
– Byłem do tego zmuszony. Wtedy rozpocząłem kolejny etap badań, który MUSIAŁ pozostać w ścisłej tajemnicy! Zresztą, pokażę coś panu, proszę za mną – powiedział, unosząc się z krzesełka.
Zawiesiłem mętny wzrok gdzieś na trzech czwartych wysokości kaflowego pieca. Kręciło mi się w głowie i – prawdę powiedziawszy – miałem w dupie jego „kolejny etap badań”.
– Zapraszam! – ponaglił mnie, widząc, że nie garnę się do spaceru. Wstałem od niechcenia i poszedłem za Cymbertem, który już otwierał wyjściowe drzwi.
Na zewnątrz lało jak z cebra – niebo od czasu do czasu przecinały żyłki błyskawic, a w powietrzu pachniało ozonem i świeżością. Opuściliśmy dom i skierowaliśmy się w stronę koślawej szopy. Cymbert szedł przede mną, przykrywając głowę starą gazetą. W ciemności wyglądał jak karłowaty wampir z jednego z tych amerykańskich seriali. Strugi deszczu spływały mi po twarzy, co dawało skromną nadzieję na szybsze wytrzeźwienie. Chociaż... Może po wysłuchaniu tej koszmarnej opowieści, powinienem marzyć o jeszcze jednej szklaneczce czegoś mocniejszego? Na pewno jednak po tym, co miałem zaraz zobaczyć, każdy zapragnąłby zapić się na śmierć.
Cymbert otworzył drewniane drzwi szopy, które przypominały raczej ustawioną pionowo tratwę wyspowych rozbitków, i wymacał na ścianie budki przycisk zapalający światło. Zawieszona pod sufitem, goła żarówka zamigotała i wreszcie rozbłysnęła regularnym światłem.
Nie ma sensu rozwodzić się nad tym, co wtedy poczułem. Po prostu opiszę wam widok, jaki roztoczył się przed moimi oczami.
Szopa na pozór wyglądała normalnie. Na półeczkach pod ścianą poukładane były klocki suchego drewna, po podłodze (która była po prostu zwykłym klepiskiem) walały się narzędzia stolarskie i sterty trocin. Wchodząc, prawie potknąłem się o jakiś pokaźny młotek.
Najgorsze były jednak te rekwizyty, które wyglądały jak żywcem wyjęte z filmów o Frankensteinie.
W kącie ustawiono ogromny gąsior do wina – dużo większy od tego, który widziałem w kredensie mojego gospodarza. Jednak zamiast porzeczek, w środku znajdowały się mięsne odpadki, a w wystającym wężyku bulgotała purpurowa krew. Na stole poukładane były poćwiartowane fragmenty ciała... Ludzkiego ciała... Na starej, zdezelowanej kanapie przysuniętej do jednej ze ścian, leżał nagi człowiek. Potrzebowałem kilkunastu sekund, żeby uzmysłowić sobie, że on wcale nie śpi, tylko jest sztywny jak pień zwalonego drzewa i nie oddycha. Facet po prostu leżał martwy, odwrócony tyłem do wchodzących i świecił w naszym kierunku gołymi plecami i bladością skostniałych pośladków.
– Oto moje królestwo – zaśmiał się diabolicznie Cymbert. – Jest pan pierwszym, który je zobaczył... Od lat dziewięćdziesiątych, pracuję nad wykorzystaniem ludzkich zwłok w przemyśle spirytusowym. Skąd biorę „towar”? Mieszkam sobie tu i tam, a wieczorami wychodzę na... No, ja to nazywam „polowaniem”. Mnóstwo bezdomnych zafajdańców łazi po dworcu, na osiedlach, czy pod mostami... Ja tylko sprawiam, że mogą stać się pożyteczni dla potrzeb nauki! Są ofiarami złożonymi na ołtarzu rozwoju cywilizacji!
– Torba... – wymamrotałem sennie.
– Brawo! – klasnął w dłonie. – W mojej starej, wysłużonej torbie, zdarza mi się przywozić fragmenty mięsa.
Dopiero wtedy tak naprawdę dotarło do mnie, że człowiek, z którym rozmawiam, jest prawdziwą bestią, która produkuje alkohol z ludzi... Mój umysł zalewała fala luźnych skojarzeń – przypomniało mi się, jak w szkole usłyszałem o hitlerowcach, którzy używali żydowskiego tłuszczu do produkcji mydła. Zaraz potem, przemknął mi przez myśl obraz, w którym piję niebieskawą wódkę z kurczaków. Wreszcie – w mózgu zadźwięczały mi głuche słowa księdza, które usłyszałem parę godzin wcześniej, gdy unosił w górę kielich z winem: „Bierzcie i pijcie z niego wszyscy, to jest bowiem kielich krwi mojej...”
– Dlaczego... Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim? – wyszeptałem spierzchniętymi wargami.
– Nie mam powodów do obaw. Ty będziesz następny – powiedział z triumfem i wyjął zza paska sierp, ten sam który widziałem u niego na początku feralnej wizyty. Ostrze błysnęło złowieszczo, a po niebie przetoczył się grom. Cymbert wziął szeroki zamach, i sierp świsnął mi gdzieś koło prawej skroni, jednak zdołałem się uchylić. Kopnąłem w rozpaczy drzwi szopy, które odleciały jak kawał twardej tektury i potoczyły się z trzaskiem w stronę jednego z drzew. Wielkimi susami wybiegłem na podwórko, słysząc za sobą gniewny bełkot Cymberta i czując na plecach strugi ciepłego deszczu, który mieszał się z litrami potu. Poślizgnąłem się nieznacznie, stawiając nogę w jednej ze świeżo powstałych kałuż, jednak utrzymałem równowagę i pobiegłem dalej, jakby ścigały mnie całe rzesze piekielnych posłańców. Przesadziłem pokracznym skokiem powykrzywiany płot i nie oglądając się za siebie skierowałem się w stronę swojego domu.

* * *
To już prawie koniec mojej opowieści. Na pewno stwierdzicie, że rozczarowujący? Cóż, wasza sprawa... Nie pamiętam, w jaki sposób dostałem się do domu, być może przebyłem całą drogę na jakiejś parodii samolotowego autopilota. Wiem tylko, że z pewnością niejeden raz się przewróciłem, bo nazajutrz rano obudziłem się we własnym łóżku posiniaczony, brudny, z krwawiącym kolanem.
Moje mieszkanie stanowi połowę bliźniaczego domku ze spadzistym dachem – jest stosunkowo ciasne, ale przytulne, a dla takiego starego capa jak ja, wręcz wymarzone. Pewnie zastanawiacie się, jakie były moje wrażenia tego poranka? Cóż... Kojarzyłem wszystko ze szczegółami, a samo wspomnienie poprzedniego wieczoru sprawiało, że czułem w gardle kwaśne soki żołądka. Nie myślcie, że tak zostawiłem tą sprawę.
Dzień wstał wcześnie, zachęcając promieniami słońca i bezchmurnym niebem. Jedynym śladem po minionej burzy, była wilgoć trawników i stada dżdżownic migrujące po betonie.
Postanowiłem, że odpuszczę sobie poranną mszę, i jeszcze raz odwiedzę chatkę Cymberta, żeby upewnić się, że nie uległem jakiejś alkoholowej halucynacji – koszmarnemu „delirium tremens”. W słoneczny poranek, plan odwiedzenia tego miejsca jeszcze raz, nie wydawał się wcale tak straszny i niedorzeczny.
Dla pewności, zabrałem ze swojej szopy naostrzoną siekierę i schowałem za pazuchę.
Tutaj spotka was kolejne rozczarowanie. Dom Cymberta był pusty. Gdy wszedłem przez otwarte drzwi do kuchni, zobaczyłem co prawda na stole dwie szklaneczki, na których ściankach osadził się alkoholowy erzac i dwie filiżanki po herbacie. Cymberta nigdzie nie było.
Drzwi szopy leżały odłamane w zapuszczonym ogrodzie, jednak wewnątrz znalazłem tylko klocki drewna i narzędzia ogrodowe. Żadnych zwłok. Do dzisiaj nie wiem, co myśleć o tym wszystkim.
Czy zadzwoniłem na policję? Nie... Po co się kompromitować na starość...? Bóg kazał wybaczać.
Ocice pozostały spokojnym osiedlem, gdzie „psy pupami szczekają, a krowy przez okno ‘dzień dobry’ mówią”. Nic się nie zmieniło w moim życiu, tylko czasem, gdy na mojej drodze pojawia się Cymbert ze swoją torbą, wymieniamy ledwie słyszalne pozdrowienie i idziemy dalej – każdy w swoją stronę.
Jesteście pierwsi – nikomu wcześniej nie opowiadałem o tej przygodzie. Po co dawać ludziom powody do plotek?

_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Qnegunda



Dołączył: 20 Lip 2005
Posty: 2030
Skąd: Poznań/Warszawa

PostWysłany: Nie Lut 19, 2006 12:43 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Szymek - świetne opowiadanie! Co prawda, jeszcze go nie skończyłam [Laughing], ale czekam z niecierpliwością na każdy dalszy ciąg Wink. Jak skończę, dopiszę coś więcej.

A to moje małe 'dziełko' Wink, skończyłam je właśnie dzisiaj. Jestem ciekawa, czy domyślicie się, kim jest narrator. (Lipa, siedź cicho! Twisted Evil )

Cała scena była gotowa. Światła mieniły się najjaskrawszymi kolorami, mikrofon błyszczał na tle miękkiej, czerwonej kurtyny. Wszystkie siedzenia przeznaczone dla widowni zostały już zajęte przez publiczność, która czekała z niecierpliwością na występ Sabiny. A jednak nie była przygotowana. Zadbałem o to.
Stała tuż za kurtyną – pozostało kilka minut do tej decydującej chwili, która mogła zmienić jej życie. Tak, wśród widowni znajdowało się wielu znanych nauczycieli śpiewu, wielu ‘łowców talentów’. Miała tylko wydobyć z siebie piękny, głęboki głos…
W końcu opuściła kulisy i stanęła przed mikrofonem. Natrętny reflektor oślepiał ją; przed sceną siedziała co najmniej setka widzów. I każdy czeka, Sabino, szepnąłem jej do ucha, każdy z nich chce usłyszeć twój śpiew…
Przysłaniając ręką oczy, obrzuciła salę krótkim i nerwowym spojrzeniem. Każdy cze-ka… Chrząknęła głośno do mikrofonu – rozległ się irytujący pisk. Nie czekałem dłużej. Ści-snąłem ją za gardło. Publiczność zaczęła się niecierpliwić. Chcecie widowiska? Och, nie ma problemu…
Zaśpiewaj, zaskocz ich talentem!, syknąłem, Przecież potrafisz, prawda? Wyobraź sobie zawód na twarzach twoich rodziców, gdybyś nie zaśpiewała! Sabina rozejrzała się nerwowo, po czym ze ściśniętej krtani wydobyła krótkie ‘la’, które nieudolnie próbowała przeciągnąć… Nie rezygnuj! Oni patrzą! Już zauważyli, że się zdenerwowałaś. Podrzuciłem jej serce pod żołądek…
 Przepraszam – wykrztusiła drżącym głosem. – Ja… ja nie mogę…
Po czym zbiegła ze sceny. Ulotniłem się w powietrze w akompaniamencie płaczu dziewczyny. Płaczesz? Ja tylko chciałem pomóc…

* * *

Piotr nawet nie wiedział, kiedy to się stało. W tej właśnie chwili górowała nad nim po-stawna sylwetka klasowego osiłka Michała, który bynajmniej na zadowolonego nie wyglądał. Stali na szerokim, szkolnym hollu – wokół nich zgromadziła się spora grupka ciekawskich gapiów. Na dotychczasowe kłótnie Piotra i jego ‘kolegi’ nigdy nie zwracali uwagi; teraz jednak szykowała się bójka.
 No i doigrałeś się – warknął osiłek, zacierając ręce.
Piotr cofnął się o kilka kroków. Michał zbliżał się coraz bardziej z wrednym uśmiechem na twarzy. Uważaj na niego… Wszyscy chcą zobaczyć tę bójkę, dla nich to świetna zabawa. Zostałeś sam, nikt cię nie obroni… W końcu obaj znaleźli się pod ścianą – tłum gapiów przesunął się wraz z nimi. Chłopak starał się odważnie patrzeć na twarz przeciwnika, zauważając przy tym okropną dziurę na jego siekaczu. W końcu mam wielkie oczy… Nie omieszkałem się nimi podzielić z Piotrem. Patrzysz na niego i co widzisz? On nie może się wycofać, wszyscy czekają na ciosy. Schowaj się… Nie masz żadnych szans!, mruknąłem. Mimo to, nastola-tek nadal stał na drżących nogach i czekał w napięciu na pierwszy cios. Michał uniósł pięść i chwycił go za koszulę… Piotr zacisnął zęby…
 Zostaw go! – nieśmiało wykrzyknął ktoś z tłumu.
Coś wisiało w powietrzu. Osiłek obrócił się na pięcie i rozejrzał się, próbując dostrzec osobę, która usiłowała go powstrzymać. Uciekaj!, podsunąłem Piotrowi, On nie patrzy! Zwróciłem się do jego nóg. Posłusznie uległy. Teraz już nie mógł się ruszyć…
Michał ponownie spojrzał ze złością na Piotra, który zasłonił twarz rękoma. Cały drżał… Nikt nic nie mówił… W końcu, który tym dwóm wydał się wiecznością, a mnie i gapiom – zaledwie kilkoma sekundami, osiłek ponownie uniósł pięść…
Piotrze, krwawisz? No cóż, masz jakiś problem z nogami?…

* * *

Oślepiły go światła. Machinalnie zakręcił kierownicą; samochód obrócił się raptownie. Poczuł jedynie ostre szarpnięcie, usłyszał huk… Ogarnęła go ciemność…
Zbudź się!
Łukasz otworzył oczy. Rozejrzał się niepewnie, pocierając bolącą potylicę.
 Co to za miejsce? – pomyślał, próbując wydostać się z samochodu.
Nie mógł się ruszyć. Siedział, a właściwie leżał na przednim fotelu, który odrzucony leżał teraz na tylnym siedzeniu. Mimo tego, iż wysunął się z pasów bezpieczeństwa, nie mógł się ruszyć… Spróbował podnieść się – natychmiast poczuł ostry ból w boku. Machinalnie przyłożył rękę do tego miejsca. Opadł z powrotem na fotel i zobaczył zgnieciony dach samo-chodu. Tuż nad jego głową. A czego się spodziewałeś po wypadku? Puchowego fotelika z podnóżkiem? Musisz się stąd wydostać, przyjacielu… Inaczej nikt nawet nie dowie się, że masz problemy…Wyciągnął rękę w kierunku drzwi…i nagle zauważył, że jest cała czerwona od krwi… ‘No, jeszcze trochę’ – myślał gorączkowo. Ależ pomyśl! Żeby je otworzyć, musiał-byś się jeszcze przesunąć…A nic nie możesz zrobić! Zamknięty w ciasnej przestrzeni, w głębokim rowie… Nagle zrobiło mu się potwornie duszno. Odchylił głowę. Tylna szyba była pęk-nięta; przez siatkę rys dostrzegł trawę i gęste błoto. Rękoma wyczuł powierzchnię tapicerki – nie znalazł niczego, co mogło by się przydać… Przydatność zawartości twojego samochodu jest znikoma, mój drogi, zachichotałem kpiąco, szczególnie w tej sytuacji. Nic nie zrobisz. Nic a nic. Zwłaszcza bez pomocy kogokolwiek. I kto cię teraz wesprze…? Łukaszowi serce zabiło szybciej – przez okno bocznych drzwi nie dostrzegł żadnego ruchu. Na czole zalśniły kropelki potu. Nic się nie działo, a on leżał tutaj, w zamkniętej przestrzeni… Zwłaszcza bez pomocy kogokolwiek.
Bez pomocy kogokolwiek.
Bez kogokolwiek.

Zaraz… Przecież jest ON, Łukasz… Próbując ignorować walenie w piersi i poczucie duszności, które z minuty na minutę stawało się coraz bardziej uciążliwe, rozejrzał się jeszcze raz. Skoro nikt nie wie, że Łukasz miał wypadek, trzeba to zasygnalizować… Telefon… gdzie jest ten telefon…?! W kieszeni koszuli wyczuł cienką słuchawkę. Wyciągnął ją, już ciesząc się, że wreszcie wydostanie się stąd, opuści to okropne miejsce… Ha! Wyładowana bateria! To się, przyjacielu, nazywa złośliwość rzeczy martwych. Że też akurat teraz…!, zaszeptałem. ‘Przecież musi być tutaj coś, co może mi pomóc’ – pomyślał nieprzytomnie. Ciasnota miejsca, w którym się znajdował, zaczynała go przytłaczać… Też to zauważyłeś? Patrz… Te drzwi wyglądają tak, jakby za chwilę miały przylgnąć do siebie… Łukasz potrząsnął głową. Nie chciał przyjąć do siebie tej myśli, chociaż uporczywie kołatała mu w głowie. Hałas… Hałas… Jeśli ludzie go usłyszą, na pewno ktoś wkrótce przyjdzie. Wyciągnął rękę w kierunku klaksonu. Nawet, jeśli dosięgałby go choćby jednym palcem, nie byłby w stanie nim zatrąbić… A odległość była duża. Przeciwległe drzwiczki zbliżają się do siebie, a kierownica oddala… O ironio! Zauważył, że prawie połowa jego koszuli tonie we krwi. Rana potwornie go piekła… A nadwozie kurczyło się…
I kurczyło…
Nadal się zmniejszało…
To wszystko cię zmiażdży, syknąłem, przestaniesz mieścić się tutaj…
Łukaszowi zaczęło brakować powietrza… A podobno nadzieja zawsze umiera ostatnia! Dobrze wiesz, że nikt ani nic ci nie pomoże. Przestań się łudzić!
Ale… gdyby tylko… jeden przedmiot, którym mógłby przycisnąć klakson… tylko tyle… Zrezygnowany, opuścił rękę na siedzenie. Znienacka jego palce natknęły się na coś długiego, plastikowego, chłodnego w dotyku. Jego kule! Prawie o nich zapomniał…!
A co, jeżeli nie zdołasz mimo wszystko natrafić na klakson? A co, jeżeli przypadkiem laska wyśliźnie ci się z rąk i cię zrani? A co, jeżeli…
‘Nie ma żadnego „jeżeli”!’ pomyślał Łukasz, z trudem sięgając po laskę. ‘Trzeba… próbować…’ Podniósł ją mozolnie i usilnie starał się przerzucić ją ponad fotelem pasażera. Przesunął się delikatnie w kierunku zmiażdżonych drzwiczek z lewej strony, by umożliwić sobie szersze pole manewru, ścisnął laskę ponownie… Zaklinowała się! A zegar tyka… A krwi ubywa…Przytul głowę do siedzenia… Zaśnij. Łukasz szarpnął się gwałtownie i jęknął z bólu. Rana zapiekła go z podwójną siłą. Przez chwilę poczuł, że więcej już się nie ruszy… Opuścił dłoń, pozwalając sobie odetchnąć. Jeszcze tylko chwilka… Odrobinę ochłonie… Odpocznie… Jeszcze tylko chwilka…
Czas nadal upływa…
Nie zważając na rwanie w boku, podniósł się na tyle, na ile pozwalał mu zgnieciony dach. Chwycił kulę od spodu, powoli ją podważając… Nacisk zelżał… Po paru minutach zdo-łał uwolnić laskę i przełożyć ją ponad siedzenie pasażera. Ale to jeszcze nie wszystko, sykną-łem, co z resztą? Nie zdołasz już tego dokonać… Nie masz siły… Masz tylko ból, ranę i samotność… Łukasz uniósł głowę do góry, chcąc sprawdzić stan rany. Nie wyglądało to za dobrze… Teraz fotel, na którym leżał, był mokry od krwi…
Odwrócił wzrok. Nie mógł pozwolić na to, by cokolwiek go rozproszyło. Wykrwawiasz się, przyjacielu… Twoje ciało jest słabe… Mężczyzna mozolnie uniósł laskę… jego ręka zadrżała… Jesteś słaby… Poczuł, że dłoń jest już śliska od potu. Ścisnął kule, chcąc za wszelką cenę nie dopuścić do tego, by wyśliznęła mu się… Cały drżysz! Zaraz spadnie! Jeśli ją wypu-ści, już nie zdoła jej wyciągnąć z powrotem…
Łukasz starał się skierować laskę ku kierownicy nieco szybciej, przecież z minuty na minutę tracił siły… Nieco przesunęła się… Jeszcze trochę… Tak będzie się działo bez końca! Zawsze będzie to coś, co oddziela laskę od kierownicy…Tego nigdy nie skończysz! To syzyfowa praca… Mężczyzna zacisnął zęby. Tak! Laska już była skierowana wprost na klakson, jednak… Zabrakło centymetra! Długiego, wielkiego centymetra. Zdajesz sobie sprawę, że nie zdołasz się przechylić. Nie z tą raną…
Wsparł się wolną ręką i uniósł nieco głowę. Jeżeli przechyli się trochę do przodu… (Rana wciąż piecze…) Może zdoła zasygnalizować… Może uda mu się dać znak. Czując bolesne kłucie w boku, pochylił się… Laska zbliżyła się do kierownicy…
Zawsze będzie to coś, co oddziela laskę od kierownicy… Zawsze!
Ciszę rozdarło głośne wycie klaksonu.


Miłej lektury Razz.
_________________
W avatarze jest lemur, gdyby kto nie wiedział. W domu wygląda tak samo.



Ostatnio zmieniony przez Qnegunda dnia Nie Lut 19, 2006 12:53 am, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
CORAX



Dołączył: 05 Lip 2004
Posty: 3277
Skąd: Coraxstadt

PostWysłany: Nie Lut 19, 2006 12:46 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Może kiedyś, jak się sprężę i wezmę za dopieszczenie mojego opowiadania, to je tutaj też umieszczę Wink
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Nie Lut 19, 2006 10:48 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Qnegunda - bardzo fajny tekst! Smile Ja osobiście przyjąłem interpretację, w której narratorem jest strach (vel zwątpienie, vel panika, vel szok Cool ). Jeżeli tak jest, to podobało mi się zakończenie - udowadniające, że zawsze warto z nim walczyć, bo nie jest niepokonany, a nawet może pomóc w mobilizacji, jeśli sytuacja jest naprawdę kryzysowa Smile

Styl bardzo ładny - podoba mi się KING' owy zabieg z wtrącaniem myśli głównego bohatera (czy też podszeptów zdradzieckiego strachu Wink ) do treści w sposób bezpośredni. Nadaje to niezłej dynamiki i klimatu Wink

PS. Czekam na jakąś szerszą opinię nt. moich wypocin Wink
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
McBurak



Dołączył: 30 Gru 2004
Posty: 944
Skąd: Kraków

PostWysłany: Nie Lut 19, 2006 12:17 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Yeah, szymku_dymku, nareszcie dales tu reszte opowiadania Wink

Jesli ktos lubi opowiadania typu ff (fan-fiction), to moge umiescic tu link do mojego opowiadanka, ktore (a, pochwale sie) na dwoch Bardzo Powaznych Forach Literackich zebralo bardzo pozytywne opinie Laughing
_________________
i can lead the nation with a microphone
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Nie Lut 19, 2006 1:43 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Heh - małe nieporozumienie... Wink "Domek Cymberta", które to opowiadanko macie powyżej, to nie jest broń Boże dalsza część cyklu, którym kiedyś Was zamęczałem, ani też żaden fragment niczego Very Happy To zupełnie nowe, ukończone opowiadanie Wink Przeczytajcie, a się przekonacie Smile

No i oczywiście czekamy na twór McBuraka!
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Kuba



Dołączył: 03 Gru 2004
Posty: 2024
Skąd: Dąbrowa Górnicza

PostWysłany: Nie Lut 19, 2006 3:38 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Podobnie do Misia, lubie gdy na polskim trzeba jakis wypracowanie napisać, też mi sie zdarza że nie wiem kiedy skonczyc, do liceum ide na Polski i Historie, potem mam dwa kierunki : właśnie Dzienikarstwo i Prawo, nie wiem jeszcze co wybrać... Wink Zaznaczyłem
Cytat:
Mam raczej dziennikarską żyłkę...

_________________
Well, it's all right then, and it's all right now
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Numer GG
Qnegunda



Dołączył: 20 Lip 2005
Posty: 2030
Skąd: Poznań/Warszawa

PostWysłany: Nie Lut 19, 2006 4:19 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

szymek_dymek napisał:
Qnegunda - bardzo fajny tekst! Smile Ja osobiście przyjąłem interpretację, w której narratorem jest strach (vel zwątpienie, vel panika, vel szok Cool ). Jeżeli tak jest, to podobało mi się zakończenie - udowadniające, że zawsze warto z nim walczyć, bo nie jest niepokonany, a nawet może pomóc w mobilizacji, jeśli sytuacja jest naprawdę kryzysowa Smile

Bingo! Chodziło właśnie o strach! Smile no i dzięki Wink.

szymek_dymek napisał:
Styl bardzo ładny - podoba mi się KING' owy zabieg z wtrącaniem myśli głównego bohatera (czy też podszeptów zdradzieckiego strachu Wink ) do treści w sposób bezpośredni. Nadaje to niezłej dynamiki i klimatu Wink

A propos KING'owego stylu - postanowiłam to sprawdzić i wzięłam się za 'Smętarz dla zwierzaków'. Na razie przeczytałam pierwsze trzy rozdziały - są rewelacyjne! (Nie spodziewałam się takiej dawki żartów u mistrza horroru Laughing ). Co do wtrącania myśli i podszeptów - cóż... Po prostu chciałam wybić strach na pierwszy plan, dobrze określić jego charakter, cechy, podstępność... Inspirowane częściowo Edgarem Alanem Poe i koncertem z Rainbow Twisted Evil .

szymek_dymek napisał:
PS. Czekam na jakąś szerszą opinię nt. moich wypocin Wink

A, żebyś wiedział, że skomentuję Twisted Evil. Póki co powiem Ci, że bardzo wyraziście scharakteryzowałeś swoje postacie. Poza tym można dostrzec parę analogii pomiędzy stylem Twoim a Kinga Wink.
_________________
W avatarze jest lemur, gdyby kto nie wiedział. W domu wygląda tak samo.

Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
szymek_dymek



Dołączył: 24 Lis 2004
Posty: 2079
Skąd: Racibórz

PostWysłany: Pon Lut 20, 2006 11:53 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Qnegunda napisał:
postanowiłam to sprawdzić i wzięłam się za 'Smętarz dla zwierzaków'. Na razie przeczytałam pierwsze trzy rozdziały - są rewelacyjne!

Jak już pisałem w innym temacie - wiedziałem, że się nie zawiedziesz Cool

Qnegunda napisał:
można dostrzec parę analogii pomiędzy stylem Twoim a Kinga

No, to chyba dla mnie największy komplement Very Happy Rzeczywiście imponuje mi ten "potoczny" styl Kinga i atmosfera sennych miasteczek, jaką często kreuje... Ale nie jest to ślepe naśladownictwo Wink
_________________
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
lemur
Moderator


Dołączył: 13 Maj 2005
Posty: 5251
Skąd: z Komitetu Centralnego

PostWysłany: Pon Lut 20, 2006 11:56 pm    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

To może i ja coś wrzucę, żeby nie było, iż tylko w Another Story się produkuję Wink


Kamień

Zdawało mu się, że przeraźliwy, rozdzierający dźwięk rozbrzmiewający w jego uszach był sygnałem Apokalipsy, która właśnie tego pięknego, majowego dnia postanowiła ruszyć się ze swych mrocznych pieleszy i spaść niczym sęp na padlinę świata tego. A był to tylko wrzask ulizanego, pulchniutkiego smarkacza ubranego w obrzydliwe, jaskrawe ubranko znanej marki. Dziecko wyło niczym syrena, obficie skrapiając swą tłustą twarzyczkę oraz chodnik wielkimi jak ziarna grochu łzami. Obok chłopca, który mógł mieć jakieś pięć lat, stała elegancka kobieta, najprawdopodobniej matka. Taki typ kobiet budził w nim nieodmiennie perwersyjne fantazje erotyczne i starał się ich unikać jak szarańczy albo trędowatych, byle nie zbudzić demonów, kłębiących się w przestrzeni jego żyznego libido. Odwróciłby więc z pewnością głowę i wrócił do kontemplacji gołębi, gdyby nie jeden szczegół tej sceny. Na pięknej, regularnej twarzy kobiety malował się bowiem wyraz iście cielęcej bezradności wobec rozryczanego demona, który teraz, na domiar złego zaczął zdecydowanie tupać nogą. Usta matki próbowały co pewien czas wykonać ruch inicjujący wypowiedzenie jakichś słów, lecz w konfrontacji z piekielnym bekiem progenitury z powrotem zacieśniały się w żałosną, acz wielce estetyczną, linię. Jeszcze trochę, pomyślał, a ona również przemieni się w fontannę i łzawa polifonia ostatecznie zburzy spokój uliczki. Nieliczni przechodnie, których ważne sprawy wygnały o tej porze na wędrówkę po mieście, spoglądali na całe zajście z rozbawieniem. Dwóch staruszków siedzących na ławce wymieniło cicho jakieś uwagi, po czym zachichotało. A ryk narastał, przechodząc teraz w straszliwy pisk, co w niczym nie zmieniło zachowania matki. Zadław się czymś, gówniarzu, i zamilknij na wieki, pomyślał, obserwując jak wielki, szary gołąb spaceruje po brzegu nieczynnej fontanny. Spłoszysz ptaki, a wtedy nie będzie dobrze, ani dla ptaków, ani dla mnie, ani tym bardziej dla ciebie, dziecino.
Dzieciak jednak najwyraźniej nie zamierzał się zamknąć. Wręcz przeciwnie, jego wściekłość uległa dalszej eskalacji, gdyż nagle i zupełnie niespodziewanie rzucił się do przodu i w swym okropnym ubranku, na krótkich i niezgrabnych nóżkach zaczął biec w stronę fontanny, oczywiście płosząc po drodze wszystkie gołębie, których szary obłok wzbił się w powietrze i z trzepotem skrzydeł osiadł na dachu sklepu spożywczego. Matka z początku bezradnie rozłożyła ręce, po chwili jednak ruszyła za dzieckiem, wołając je po imieniu. „Zygmuś, wracaj!” rozległ się jej krzyk igrający na granicy płaczu. Dwaj staruszkowie na ławce ponownie zachichotali. Zauważył, że obaj byli siwi i nosili okulary i obaj nie mieli jednej ręki – ten z prawej nie posiadał lewej kończyny, ten z lewej – prawej. Ubrani byli elegancko, w garnitury dobrego gatunku, ale jednocześnie mieli bardzo znoszone, wręcz zdarte buty. Oprócz nich w najbliższym otoczeniu fontanny było tylko kilku przechodniów i wszyscy oni od jakichś pięciu minut zajmowali się obserwacją zajścia. Łysiejący mężczyzna w średnim wieku w rozpinanej koszuli. Dwie licealistki w modnych, czyli paskudnie jaskrawych bluzkach i obcisłych spodniach, ta po prawej nie miała lewego oka. Starsza kobieta z siatką pełną zakupów, która wyraźnie zmęczona przystanęła na chwilę, a teraz nie mogła oderwać ukrytych za fałdami zmarszczek oczu od biegnącego i wrzeszczącego dzieciaka. Cienkie wargi staruszki wykrzywił złośliwy grymas, wymamrotała coś pod nosem, splunęła pod nogi. Z jej porżniętej znamionami starości niczym powierzchnia Marsa kanałami sterczał olbrzymi, chudy i haczykowaty nochal, którym mogłaby wykłuwać oczy rozmówcom. Znał ją, mieszkała niedaleko, kilka przecznic stąd, na parterze dwupiętrowej kamienicy. Była na wpół głucha i truła bezdomne koty, z zaciętością oprawców w obozach zagłady. Kilkakrotnie mieszkańcy domu pisali na nią skargi, lecz starucha za nic miała zarówno ich werbalne oburzenie jak i napomnienia przychodzące z urzędu. I dzień w dzień, miesiąc w miesiąc, na podwórku kamienicy zdychały w męczarniach koty – przede wszystkim koty, choć zdarzało się też, że na wyłożony, zatruty pokarm nabierały się również psy, a także przychodzące z sąsiedniego lasku lisy. Przynajmniej gołębi nie rusza, pomyślał. Gdyby zaczęła wysypywać zatrute ziarno dałaby mu powód do interwencji, czego w sumie nie lubił. Dopóki jednak ograniczała się do żywotów stąpających po ziemi, bezskrzydłych, nic jej z jego strony nie groziło. Niech sobie nawet truje ludzi, częstuje dzieci ciasteczkami z arszenikiem czy czymkolwiek innym. Ludzie nie są ważni. Ludzie to nie ptaki.
Rycząca mała katastrofa była już dziesięć metrów od niego. Ostatnie gołębie poderwały się do lotu i na placyku nie został już ani jeden. Poczuł, jak oblewa go zimny pot, a nogi zaczynają drżeć. Otaczający go krajobraz, fontanna, skwer, domy, sklepy stał się nagle krzycząco pusty, czuł jak wionie od niego mrożącym wichrem rozpaczy i beznadziei. Niebo pociemniało, chmury, z nagła w ołów przemienione, runęły w dół i roztrzaskały się, wypełniając jego uszy nagłym zgrzytem. W jednej chwili z drzew opadły liście, kwiaty zwinęły swe kielichy, zaś ze staruszków opadło ciało i jedynie dwa nagie, wypolerowane szkielety wpatrywały się teraz w biegnące dziecko, które teraz zdawało się być ogromnym chrabąszczem, o setkach odnóży i czułek, z paskudną, owadzią mordą, zostawiającym na chodniku mokre, zielone plamy tłustej cieczy. Za nim biegła matka-mucha z oberwanymi skrzydłami, na drżących nóżkach, łypiąca wokół ogromnymi ślepiami. Dwie licealistki stały nagie nagością eksponatów na wystawie sklepowej, pozbawione jakichkolwiek znamion seksualności, przykre, plastykowe manekiny. I tylko staruszka-trucicielka była niezmienna, taka jak dawniej, ze złośliwym grymasem, z torbami zakupów pod nogami.
Chciał odlecieć. Zerwać się i wystrzelić wprost w niebo, trzymając się gołębich szlaków, czując zapach ich piór. Zamiast tego poczuł, jak kolana zmieniają mu się w dwie armatnie kule, które przygniatały go do popękanego asfaltu alejki. Nie kontrolując zupełnie swych ruchów padł na kolana, dokładnie w tym miejscu gdzie stał, siedem i pół metra od fontanny w kierunku północno-wschodnim. Armatnie kule uderzyły w podłoże, po czym zaczęły się toczyć w stronę rozryczanej kreatury, ciągnąc go za sobą. Dziesięć metrów, dziewięć. Przezwyciężając nagły ból szyi podniósł nienaturalnie odrzuconą w tył głowę by spostrzec, że dzieciak-chrabąszcz zatrzymał się i łypał na niego ogromnymi jak średniowieczne kielichy ślepiami. Osiem metrów, siedem metrów. Matka nie zatrzymała się i choć zdawało się to niemożliwe, nie przypominała już muchy. Teraz była dwoma muchami ułożonymi do siebie niczym lustrzane odbicie. Dwa szkielety na ławce zaczęły potrząsać swymi kośćmi i placyk wypełnił ten suchy dźwięk przyzywający obrazy sprofanowanego cmentarza. Manekiny licealistek ułożyły się na chodniku w jakąś nieprawdopodobną pozycję i oddawały się bezwstydnemu wyuzdaniu. Sześć metrów, pięć metrów. Dwie-muchy była już przy chrabąszczu. Cztery metry. Jeden z manekinów jęknął, gdy jej głowa zajęła się od płomienia ekstazy igrającego między ich plastykowymi korpusami. Czaszka jednego z kościotrupów odpadła od reszty kości i potoczyła się po alejce. Trzy metry. Wtem zdał sobie sprawę, że przecież pociski, które ciągną go w stronę potworka są wypełnione prochem i eksplodują, a on razem z nimi. Śmierć, która zawsze była dlań zamarzniętym stawem gdzieś na dalekiej północy uderzyła teraz w niego spienioną kaskadą. Jej strumień był zimy lecz rześki a jego szemrzenie wzbudzało w jego mózgu skryte głęboko wspomnienia beztroskiego i szczęśliwego dzieciństwa, tak daleko od tego placyku, od gołębi, od chrabąszcza i od staruszki-trucicielki. Dwa metry. Pejzaż dzieciństwa w mgnieniu oka zgasł, gdy jego ręce wbiły się w asfalt, starając się zahamować niepowstrzymane toczenie się kul. Poczuł jak chropowate podłoże zrywa mu skórę z dłoni. Metr. Chrabąszcz i dwie-muchy urośli, wzbili się w niebo wysokością stromych, skalnych turni. Zdążył jeszcze pomyśleć „Kim byłem?” i wtedy nastąpiła eksplozja. Jego ciało, chitynowy pancerz chrabąszcza-dziecka, nogi dwóch-much skotłowały się w jedną fontannę zmasakrowanej materii. Ciało ludzkie, ciało owadzie, razem rwące w stronę słońca w nieprawdopodobnych, dadaistycznych formach. A wokół panowała cisza, gołębie obojętnie spacerowały po dachu. Chodnik pokrył dywan burego dymu, niczym warstwa brudnego śniegu. A on był w tej chwili jednocześnie sobą, chrabąszczem oraz dwoma-muchami i czuł ból zarówno ludzki jak i owadzi, bez rozróżnienia.
Po chwili zorientował się, że nie ma już bólu. Przeciwnie, czuł się lekki, wyzwolony od ciężaru ziemi pod stopami. Wystrzelił wysoko, wysoko; ponad postrzępione miotły drzew, ponad gołębiowe lądowiska dachów. Zdał sobie sprawę, że to, co czuje, jest jego głową, oderwaną od reszty ciała i wypuszczoną niczym z balisty w pogodne niebo. Leciał! Leciał wciąż wyżej. Spojrzał w dół, wyraźnie widział ciemny pryszcz krateru, który powstał po wybuchu. Wyzwolenie. To jedyne przychodziło mu na myśl. Żadnych nóg, rąk, żołądka, serca. Tylko on sam, jego własna esencja szybująca między strunami słonecznych promieni. Wznosił się, plac malał, widział już teraz pajęczynę uliczek i chodników oplątującą domy człowiecze, widział narośla drzew i trawników, gęstych krzewów i mozaik kwietnych. Świat był taki piękny widziany z perspektywy ptaka, z perspektywy gołębia. Stwierdził, że warto zacząć śpiewać. I momentalnie z jego skrwawionych ust okolonych murem z kości słoniowej połamanych i poszczerbionych od wybuchu zębów wydobył się czysty niczym dziewicza wyspa, niczym nieprzebyty szlak górski pieśń, tryumfalny zaśpiew. Nie znał słów, nie łączył ze sobą sylab, nie potrafił określić skali ani barwy własnego głosu. A potem nagle, nie wiedział skąd, w powietrzu wokół niego pojawił się dźwięk saksofonu. Cudowna linia melodyczna, idealny kontrapunkt do jego śpiewu. Pomyślał, że tak musiał grać Jahwe, gdy odpoczywał dnia siódmego, jeszcze przed wyruszeniem w wiekuistą trasę, gdy żadna nuta nie zdążyła się znudzić twórcy lub publiczności. Boski jazz, pomyślał, swing stworzenia. Usłyszał, jak jego głos i niebiański saksofon zapętliły się tu na wysokościach. Muzyka spływała w takt łamiącego się nieba, jaśniała w harmonii płaszcza bezchmurnego popołudnia, ciągnęła się wraz z delikatnymi powiewami wieczornej bryzy, zatapiającej transatlantyki i miotającej wielorybami w latarnie morskie niczym podkowami na słupek. Bezwstydna radość. I wtedy zaczął spadać.
Nawet to szczególnie go nie zmartwiło. Sam fakt spadania nie był tak przykry jak jego szybkość. Tak czuje się spętana, zniewolona i nieszczęśliwa winda zmuszona przez jakiegoś sukinsyna do gnania z wyżyn ostatniego piętra w bagno parteru, gdzie skacowany portier kurzy jednego papierosa za drugim a biznesmeni liczą na palcach i ogromnych liczydłach zrobionych z kości palców swoich klientów i klientek. Plac przybliżał się w potwornym tempie, muzyka urwała się, pęd powietrza wyrwał mu język. W ostatniej chwili zauważył, że spada wprost pod nogi staruszki-trucicielki.
Było pogodnie i ciepło. Staruszka spoglądała na placyk, na rozkosznego malca idącego grzecznie za rączkę z mamusią, na dwoje młodych siedzących na ławce i wymieniających lekkie i wiosenne spojrzenia, na dwie kobiety w średnim wieku, niemodnie, lecz gustownie ubrane. I na gołębie, również. Lecz kogo interesują dziś gołębie, pomyślała i splunęła siarczyście. Spojrzała na zegarek, dochodziła już czternasta. Trzeba iść do domu, tyle jest jeszcze dziś do zrobienia. Ciasto drożdżowe, które tak uwielbiają jej wnuczęta. Bimber, który tak uwielbiają jej dzieci. Tajemnicza potrawa, którą tak uwielbia jej wulkaniczna, księżycowa kochanka, która pod postacią kruka zjawia się co dziesięć nocy. A może tylko ją sobie wymyśliła, tak jak wymyśliła sobie wnuki, które uwielbiają ciasto drożdżowe, albo dzieci, które uwielbiają bimber? Sama już nie wiedziała, tyle ostatnio się zmieniło. Zasypano starą studnię na podwórzu, zamknięto nawiedzoną gorzelnię, przeklęty pies znalazł spokojny i cichy dom, gdzie codziennie dostaje świeże mięso i wodę, a dzieci jeżdżą na nim jak na kucyku, nie wiedząc, ze w swojej piekielnej żarłoczności skonsumował setki takich jak one maluchów, rozkoszując się ich przerażonymi oczami. I tylko koty pozostały niezmienne, gdy wylegiwały się na popękanych parapetach, przerzucając reflektory swoich mądrych spojrzeń z jednej strony na drugą. Zbierały się czasem na podwórzu na sesję swego kociego sejmu, która nigdy jednak nie kończyła się wiążącym sformułowaniem ustaw. Ogrzewały wtedy powietrze czarnym żarem swych futer i zielonym ogniem oczu, a ziemia zostawiała ślady na ich wysmukłych łapach. Cokolwiek by się nie zdarzyło, o czymkolwiek bym nie zapomniała, one zawsze będą, pomyślała staruszka. Schyliła się, by podnieść reklamówki z zakupami. Ktoś krzyknął, gdzieś otwarto z hukiem drzwi magazynu. Ze sklepu spożywczego wyszedł młody człowiek z torbą. Dwoje nastolatków podniosło się z ławki i trzymając się za ręce ruszyło w stronę parku. Matka z rozkosznym malcem też już gdzieś znikła, może już na zawsze. Słońce zakryła chmura. Stado gołębi obsiadło fontannę i zamiast wody płynęła od niej rzeka pogruchiwania. Kogo obchodzą dziś gołębie, jeszcze raz pomyślała staruszka. Zrobiła jeden krok i w tym momencie, w chodnik tuż przed nią uderzył kamień wielkości ludzkiej głowy. Wzdrygnęła się. Spojrzała w niebo – było puste jak zawsze. Żadnej na nim skały, z której mogło oderwać się to mineralne dziecko. Spojrzała w dół – kamień leżał tam gdzie spadł, był po prostu kamieniem, zupełnie zwyczajnym. Może jednak coś się dzieje, pomyślała z nadzieją. Ruszyła w stronę domu. Był tak blisko.
_________________
Pierwszy Pisarz Forum 2006, 2007, 2009; Podpis Roku 2010

Mój blogasek: http://obserwujacylemur.wordpress.com/
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email Odwiedź stronę autora Numer GG
McBurak



Dołączył: 30 Gru 2004
Posty: 944
Skąd: Kraków

PostWysłany: Wto Lut 21, 2006 11:30 am    Temat postu: Odpowiedz z cytatem

Nie bede wrzucal tu calego opowiadania, tyllko dam linka do forum, gdzie jest ono umieszone (przy okazji poczytacie pozytywne komentarze Twisted Evil ). Nie wkleilem jeszcze ostatniej czesci, ale juz wyslalem do bety i czekam na korekte.

http://mirriel.ota.pl/forum/viewtopic.php?t=1960&start=0
_________________
i can lead the nation with a microphone
Powrót do góry
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Wyślij email
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Forum.Queen.PL (tylko do odczytu) Strona Główna -> FreestyleForum Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2, 3, 4  Następny
Strona 1 z 4

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach



Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group. Dopracował: Piotr^ Kaczmarek